K/280: Heroizm naszych czasów
1.
Habitus rozdarty
Teatr Nowy w Warszawie/Teatr Łaźnia Nowa, Didier Eribon Powrót do Reims, adaptacja: Beniamin M. Bukowski, reżyseria: Katarzyna Kalwat.
Powiedzieć, że premiera Katarzyny Kalwat to było najważniejsze wydarzenie „onlajnowej” edycji Boskiej Komedii, to nic nie powiedzieć. Mam wrażenie, że powstał spektakl wybitny, choć kameralny, z trzema zapadającymi w pamięć rolami, dotykający równocześnie tematu, który wisi w powietrzu, jest rozgrywany przez wszystkie strony kulturowego sporu w Polsce. Tylko że Powrót do Reims robi to od nieoczywistej strony, odwracając bieguny, zadając ból pozornym sojusznikom sprawy, zdzierając maski, ujawniając ukryte i bardzo przykre mechanizmy. Powtórzymy jeszcze raz – twórców spektaklu nie interesuje to, co już oczywiste i nazwane, oni szukają winy i przekroczenia w środowiskach, które nie spodziewają się krytyki i które często na wymierzone przeciwko nim ostrze nawet sobie wcale nie zasłużyli. Jest jednak taka kategoria spektakli niepokornych, w których bije się najpierw we własne piersi. Szuka się nadużyć we własnym środowisku. Krytykujmy tych, do których nam najbliżej. Powrót do Reims należy do tej rodziny sztuki krytycznej. Zaimponowała mi ogromnie widoczna na każdym kroku intencja Kalwat i jej zespołu. Wiemy, owszem, gdzie jest wróg, tego wcale w naszym ujęciu nie zmieniamy, bo nic tego nie zmieni, ale przyjrzyjmy się przez chwilę naszemu rewolucyjnemu uniesieniu – zdają się mówić.
I druga sprawa, druga przełomowość przedstawienia z Łaźni Nowej i Nowego Teatru: euforycznie wręcz korzysta ono z przymusowej internetyzacji teatru, perfidnie ogrywa nieobecność widzów, z monologów mówionych bezpośrednio do kamer czyni wartość, a nie przykrą, zastępczą konieczność. Katarzyna Kalwat umieściła swoich bohaterów w telewizyjnym studio, w fikcyjnym programie Aspekt, robionym trochę na wzór Rozmów na koniec wieku Piotra Mucharskiego i Katarzyny Janowskiej. Bardzo inteligentni redaktorzy goszczą u siebie szanowaną postać ze styku kultury i nauki i próbują rozmawiać o najważniejszych problemach społecznych. Redaktorzy wiedzą oczywiście wszystko o swoim gościu, przeczytali o nim, ile się dało, mają wyrobione opinie na jego temat. Cytują z pamięci jego dzieła, poruszają się biegle w jego życiorysie. Są tak dobrze przygotowani, że gość właściwie już nic nie musi, może tylko im potakiwać, zadowolony, że spotkał prawdziwych ekspertów.
Kalwat nie wystawia Powrotu do Reims. Książka Eribona jest tylko punktem odbicia. Adaptacja Bukowskiego polega na wyjęciu bohatera, jego życia i osobistego tematu, jaki opracował w literaturze, i przeniesieniu ich w inną konwencję, w świat mediów i w polską rzeczywistość. Grany przez Jacka Poniedziałka Didier Eribon przychodzi do programu Aspekt i ma zamiar rozmawiać o swojej wydanej właśnie w Polsce książce. Poniedziałek jest ubrany sportowo, ma kaszkiet na głowie, siwe wąsy, młodzieżowy look. Trochę zawstydzony, wycofany, jakby czuł trudność rozmowy o tym, co opisał w swojej autobiografii. Nie wstydzi się siebie, nie ma oporów w rozmowie o comingoucie czy swoich robotniczych korzeniach, biedzie, w jakiej się wychował. Ten wstyd bierze się raczej z podejrzliwości wobec medium, w jakim ma się ta rozmowa odbyć. Co robi z nami konwencja telewizyjnego show, jak przebić się przez nią ze swoim doświadczeniem, językiem, emocjami? Jak tego nie upupić w gadaniu, nie spłaszczyć w skrótach myślowych. Poniedziałek gra człowieka schowanego za książką, nie gwiazdora i nie ofiarę. Kogoś, kto bardzo dużo się o sobie dowiedział w akcie literackiej autoanalizy i teraz nie wie, co z tym napisanym zrobi drugi człowiek, showman z mediów.
Gospodarzy programu Aspekt widzimy od samego początku. Marta Malikowska i Yacine Zmit są dyskretnie eleganccy, dystyngowani, choć jakby do siebie niedopasowani. Rywalizują ze sobą, licytują na cytaty, chłopak zagłusza dziewczynę, zawłaszcza program. Najpierw krótka instrukcja dla gościa i widzów, gdzie jesteśmy i jakie reguły w studio obowiązują. Lista obowiązkowych lektur dla telewidzów i sygnały dźwiękowe dla gościa, oznajmiające, kiedy poziom programu niebezpiecznie się obniża, a kiedy powiedziano właśnie coś istotnego. Aspekt jest dziełem redakcji kulturalnej, wyznaczającej humanistyczne standardy, jest głosem w obronie wykluczonych, ale i manifestacją solidarności elit z nowoczesnością. Programu nie dotyczy terror czasu, pory emisji i trendy oglądalności. Jest wolną trybuną myśli, rewolucyjną agendą. Tu się z założenia mówi trudnym językiem i o niełatwych sprawach. Sęk w tym, kto mówi. Bo Malikowska i Zmit nie dają Poniedziałkowi wcale dojść do głosu. W niekończących się pytaniach nie tylko powołują się na wszelkie możliwe konteksty, streszczają samo dzieło, nazywają procesy, jakich doświadczył Eribon, ale też podpowiadają profesorowi język, którym powinien mówić o sobie. Ta część spektaklu wygląda jak drwina z telewizji dla lewicowych elit, z programów, w których redaktorzy są ważniejsi od ekspertów, pytania od odpowiedzi. Śmiejemy się, widząc zagubienie Poniedziałkowego Eribona, który pamięta mniej niż Malikowska i Zmit ze swojej książki, jest poprawiany w wymowie nazwy rodzinnego miasta, faktach z jego kariery. Poniedziałek bąka coś pod nosem, odpowiada „tak” lub „nie”, przerywa mu się po jednym zdaniu. Nie wiemy, czy to, że nie wybucha, nie wychodzi ze studia, wynika z jego charakteru, obowiązku grzeczności czy jest po prostu reakcją niewolniczo-zakładniczą. Eribon zostaje bowiem w programie, wbrew swojej woli i jakby poza autorefleksją redaktorów, poddany reedukacji. Dziennikarze wykonują na nim wszystkie wykluczające, upokarzające operacje, jest poddany opresji. Już nie dlatego, że jest wyautowanym gejem albo intelektualistą o byle jakim pochodzeniu społecznym, tylko dlatego, że nie umie opowiadać o swoim doświadczeniu tak, jak trzeba opowiadać w mediach i na salonach. Nie jest na tyle szybki, błyskotliwy, dowcipny, zdystansowany, sypiący bon motami i anegdotami. Jest śmiesznie i straszno, bo oglądamy w telewizyjnym studio nieomal suchy lincz. Para intelektualistów tak bardzo chce pokazać człowiekowi z trudną przeszłością, że go rozumie, akceptuje i popiera, zna jego życie i dzieła, że dokonuje jego rzeczywistego upokorzenia. Tłamsi, nieświadomie ośmiesza, unieważnia. W końcu nawet myśli za niego, podpowiada mu początki zdań, dopiero potem on powtarza za nimi.
Kalwat i Bukowski punktują jedną przykrą rzecz związaną ze słuszną walką o równouprawnienie miłości, wolność tożsamości, empatię wobec systemowo wykluczonych. To narzucanie języka do zapisu współczesności, kontrolowanie politycznych poprawnie emocji, wykorzystywanie i zawłaszczanie przez środowiska rewolucyjne pojęć opisujących często wyłącznie cudze doświadczenia.
„HABITUS rozdarł mu się na wizji” – mówi z troską o Eribona prezenter Zmita. – „Nigdy nie były idealnie zszyte, och jak oni szyją te habitusy” – ironizuje próbujący się wyrwać z telewizyjnej i językowej matni Poniedziałek.
Realistyczna sytuacja wywiadu w programie Aspekt ulega stopniowemu rozłamaniu. Pojawiają się dwuznaczne, kastowe reklamy. Potem piosenka Marty Malikowskiej, która najpierw grzebie w plecaku Eribona tylko po to, by pośród szpargałów, kanapek, książek, kluczy, butelek z wodą znaleźć w nim mikrofon. Dziwna wokaliza, zabawa w artykulację francuskich słów normalement, absolument… W tym czasie Eribon Poniedziałka zaczyna jeść kanapkę. Czyści zęby nitką dentystyczną. Wracamy po tym muzycznym interludium nieco odmienieni, Eribon zostaje zmuszony do wykonania fragmentu swojej książki, wygłasza litanie wyzwisk wobec swojego środowiska. Pytania prowadzących przestają być autoparodią, kręcą się w kółko wokół kilku haseł:
„A więc jest pan homoseksualistą?”
„Jak profesor odkrył tę swoją homo iskierkę?”
„Czy w Reims doszło do inhibicji jego homoseksualnej orientacji?”
„Co znaczy tytuł?”
„Skąd taki tytuł? Jak wyjechać z Reims?”
„Więc nigdy nie wyjechał Pan z Reims?”
Malikowska niespodziewanie dochodzi na dłużej do głosu i wypowiada kuriozalne wyznanie heteroseksualistki wspierającej wykluczonych homoseksualistów i samej podlegającej wykluczeniu. Uważa, że jej sytuacja jest jeszcze bardziej tragiczna niż sytuacja wykluczonych homoseksualistów, bo „dla nas homofobia jest plamą obciążającą naszą heteroseksualność. Marzę, żeby heteroseksualizm stał się czymś nienormatywnym. Jestem wykluczana z ruchu LGBT+! Odbiera mi się queerowy charakter mojej egzystencji!”.
Kolejne rozłamanie realizmu. Tym razem to Eribon urządza performans. Przyczepia do ścian i ławy w studio mikrofony, zdejmuje buty, uderza w przeszkody, bawi się odgłosami, komponuje jakiś nowoczesny utwór muzyki konkretnej. Siada na podłodze, kamerzyści zbliżają się do niego jak stadko kur, a on rzuca im w twarz swoje wspomnienia i wyzwiska. Opowiada o Reims, piekle wychodzenia z niego i piekle wracania do domu. Monolog finałowy Poniedziałka jest perfekcyjnie skonstruowany. To autooskarżenie, które zmieni się w demaskację środowiska, nie tego, w którym się wychował, homofobicznego, a tego, które pomogło mu stać się tym, kim chciałby być, i tym, kim jest. „Jestem Eribonem przegrywającym” – woła Poniedziałek. – „Przegrywam na wizji. Kto mówi, kto mówi we mnie teraz? Didi Eribon, lewicowiec, socjolog, profesor, homoseksualista. Macie swojego narodowego pedała w narodowej telewizji. Na Sorbonie zostałem homoseksualistą, obroniłem się z bycia homoseksualistą, a w Reims, na przedmieściach, przed matką, wyoutowałem się z bycia profesorem”.
Poniedziałek gada, jakby wypluwał sobie płuca, jakby czas się cofał, jakby dzisiejsza forma jego bohatera była kolejnym przebraniem, które trzeba zrzucić. „Muszę się reprodukować, inaczej koniec ze mną. Nieustannie zostaję profesorem socjologii. W każdej rozmowie, każdej książce”.
Program Aspekt zostaje przerwany kolejnymi nowobogackimi reklamami, program o niwelacji nierówności promuje nagle izolowane osiedla, mieszkania w drapaczach chmur poza brudem złego społeczeństwa. Para prezenterów zaczyna techniki relaksujące, Zmit rozbiera się i pokazuje tatuaże, Malikowska okadza oszalałego Poniedziałka. Daj nam się uzdrowić! My wiemy jak, ty – nie. Z boku widać lepiej. Eribon uznaje, że to jest dobry moment, żeby coś wykrzyczeć, że nie ma sensu uspokojenie, łagodzenie sprzeczności tylko ich podkreślenie. I wtedy najmocniej w całym spektaklu czujemy, że w postaci mówi sam Jacek Poniedziałek, wykrzykuje jeszcze raz tezy ze swoich wywiadów, opowieści o dzieciństwie i wściekłość na sytuację w Polsce. Padają słowa o nienawiści do klasy robotniczej, nasz swojski Eribon wie, że lud pachnie gównem. Uratował się z tego gówna, ale go z siebie nie zmył. Tak samo jak ateistyczni polscy intelektualiści nigdy nie zmyją z siebie katolicyzmu, podświadomych zasad i reakcji wyniesionych z dzieciństwa. Wolność to także wolność od pochylania się nad klasą robotniczą, ratowaniem ludu. Poniedziałek krzyczy wraz z Eribonem, że nie da się nic w ludzie zmienić, nie da się go uratować. Takie próby ratunku, mówienia za lud, jakie zaprezentowano w programie Aspekt nie są żadną misją, tylko kłamstwem, pozorem, modą: „Pochodzę z klasy robotniczej i nie chcę się nad nią pochylić, tak jak wy się nade mną pochylacie”.
Bluzg Poniedziałka jest w moim odczuciu pierwszą istotną odpowiedzią na antyliberalny bluzg Pawła Demirskiego z jego dawnych spektakli. Bohater Poniedziałka, a może nawet sam Poniedziałek wygłaszający swoją wściekłą filipikę przeciwko polskiej wciąż wykluczonej choć coraz bardziej umownie pojętej klasie robotniczej, jej wartościom i stylowi życia, wykluczającym równocześnie inność, którą sam reprezentuje jako gej i intelektualista, pokazuje tragiczny supeł, w którym znalazła się nie tylko polska lewica. Kolejny raz okazało się, że nie da się połączyć miłości do ludu i gejów. Lud i homoseksualiści póki co nie są w jednym zbiorze wyborców.
Poniedziałek kończy melancholijnie i autodemaskacyjnie: „Nigdzie nie byłem u siebie, nigdzie nie byłem sobą. Moje «ja» zawsze było gdzie indziej, było poza sobą, po drugiej stronie ode mnie. Jestem tu i jestem tam. Nienawidzę bogactwa gejów, bo wstydzę się swojej dawnej biedy”. Taki Eribon, Eribon ze spektaklu Kalwat, zawdzięcza sporo paradoksom Witolda Gombrowicza, dylematom bycia pomiędzy, w międzyludzkiej pułapce.
W finale bosy Poniedziałek wychodzi z teatru, idzie na osiedle obok Łaźni Nowej i huśta się na trzepaku. Dawno, dawno temu inny buntownik z wyboru, Eryk Lubos w Made in Poland Przemysława Wojcieszka demolował w tym samym miejscu samochód zaparkowany pod teatrem, z okien opierdalali go nowohucianie, niewielu z widzów gościnnego pokazu spektaklu z Legnicy wiedziało, że to podstawieni aktorzy. Wtedy Boguś nawoływał do rewolucji. Poniedziałek tylko się podciąga – macha nogami, jakby znowu był chłopcem z podmiejskiego blokowiska. Wrócił do naszego cholernego Reims.
2.
Stawka większa niż życie
Teatr Monolog Interaktywny, Monolog oportunisty według Pamiętnika antybohatera Kornela Filipowicza, reżyseria: Maria Kowalik.
Na scenę wchodzi typowy polski inteligent z przeszłości, z czasów, kiedy jeszcze inteligenci rozpoznawali się nawzajem na pierwszy rzut oka: czterdzieści kilka lat, średni wzrost, okulary, marynarka, kamizelka, prochowiec. Jego głos ma przyjemną, nieco kojącą barwę, po prostu chce się go bez przerwy słuchać – jak lektorów zagranicznych filmów w polskiej telewizji. Bohater mówi donośnie i zdecydowanie, ale na nikogo nie krzyczy, nie zapamiętuje się w tyradach, nie popisuje sztuczkami retorycznymi. Choć chyba powinien, bo broni się przed niewidzialnym sądem w obecności tłumu świadków, czyli nas na widowni. Tymczasem on waży słowa, emanuje rozwagą i spokojem, chce, by słuchacze nie tylko go słuchali, lecz i myśleli wraz z nim. Zamiast wybuchów histerii jest po prostu historia, kilka zdarzeń z jednego życia, które przypadło na czasy podłe, pełne sytuacji granicznych i kluczowych dla tego życia decyzji. Mężczyzna, który do nas przyszedł, opowiada o wybranej przez siebie strategii przetrwania podczas niemieckiej okupacji. Strategii, co tu dużo mówić, w najlepszym przypadku kunktatorskiej, egoistycznej, niebohaterskiej. Część świadków tych scenicznych zeznań mogłaby powiedzieć, że to, co mówi, jest cyniczną próbą usprawiedliwienia kolaboracji, znalezienia dla niej etycznych uzasadnień. Pozostali – że słuchamy głosu rozsądku, relacji z wojennej codzienności, w której od patosu poświęcenia za innych i afirmacji martyrologii zawsze więcej jest w nas zwierzęcej woli przetrwania. Zwykły człowiek jednak najczęściej i najbardziej poświęca się dla samego siebie.
Bohatera trudno przyłapać na manipulacji faktami. Nie wybiela się, nie odwraca kota ogonem, nie twierdzi, że czarne było białym. On po prostu przedstawia swoje racje i wynikające z nich czyny, potem ich konsekwencje. Nie ma w nim ani cienia wątpliwości, że wybierał dobrze, mężczyzna wierzy, że jego interpretacja własnego życia, czynów i zaniechań była i jest jedyną możliwą. I jakoś tak wbrew sobie (bo na tchórzy trzeba uważać, bo wiadomo – jak tchórz to chyba i kłamca, bo kłamca zawsze boi się prawdy) wierzymy mu. Jego rozumowanie podlega żelaznej logice przetrwania w czasach, w których prościej było nie przetrwać. I tylko jedna rzecz tu zgrzyta: order przypięty do płaszcza zamiast do klapy marynarki. Za co on ten order dostał? I od kogo? Czy istnieje jakaś organizacja, która pochwala i nagradza wszelką dwuznaczność ocalenia, przeżycia wbrew wszystkiemu i wszystkim? Bohater na początku swojej mowy obrończej, głaszcze co chwila palcami to swoje odznaczenie, spogląda na nie z dziwnym błyskiem w oku, potem ściąga płaszcz, przewiesza go przez oparcie krzesła i na długie minuty zapominamy o orderze. Do czasu. Do czasu…
Aktor, który wygłasza tytułowy Monolog oportunisty, właściwie nie jest na co dzień aktorem. To warszawski dziennikarz telewizyjny, reporter i anglista Grzegorz Nawrocki. Nie, nie napisał przed laty Młodej śmierci, od której zaczął się w polskim teatrze nowy brutalizm i nie liderował trójmiejskiej grupie Kobiety. To inny Nawrocki niż tamci Nawroccy. Grzegorz Nawrocki nie wchodzi na scenę dla popisu, z potrzeby sprawdzenia się w sytuacji występu. On ma sprawę do załatwienia – w dzisiejszej Polsce, w tym społeczeństwie, w naszych głowach. Tworzy portret śliskiego everymana, który prosi widzów o wysłuchanie i namysł nad tym, co przeżył i jak o tym opowiedział. I ten bohater Nawrockiego niby z czasów okupacji, a jednak bardzo, bardzo z naszej teraźniejszości gada pozornie tylko o sobie i swoich wyborach, a jest tak, jakby nam lustro przystawiał do twarzy. Jakby sam był ruchomym lustrem.
Monolog oportunisty to sceniczna adaptacja opowiadania, a raczej minipowieści pod tytułem Pamiętnik antybohatera Kornela Filipowicza. Filipowicz opublikował ją w 1961 roku, dwa lata po Sześciu wcieleniach Jana Piszczyka Jerzego Stefana Stawińskiego, rok po filmie Munka z Kobielą (Zezowate szczęście), rok po publikacji opowiadania Kazimierza Brandysa Jak być kochaną w „Twórczości” i chwilę przed filmem Hasa z Kraftówną i Cybulskim (1962). Nie bez przyczyny przywołuję te filmy i utwory w kontekście przedstawienia Nawrockiego. Zapomniany nieco Pamiętnik… wchodzi z nimi we frapujący dialog, przesuwa w inne miejsce rozważania o bohaterstwie i tchórzostwie, jednostce i mimikrze, roli przypadku i świadomości konsekwencji gestu lub uczynku. To dobrze, że Iskry wydały w tym roku zbiór opowiadań Filipowicza – spektakl Nawrockiego jest jednak wcześniejszy, ma już kilka sezonów, na pewno pokazywano go garstce widzów w 2018 roku w stołecznym Teatrze Polskim, ja widziałem go we wrześniu w Stalowej Woli na festiwalu Relacje. I od tego czasu ten monodram ze mną został. Rozrastał się w pamięci i potężniał.
Grzegorz Nawrocki wcielający się w pierwszoosobowego narratora utworu Filipowicza nie gra roli, on w tym tekście, w człowieku zamieszkał i żyje jak sublokator. Czas trwania spektaklu może arbitralnie wydłużyć o 15 lub nawet 30 minut. Bo tego wieczoru dobrze mu się gada, myśli, gra. Zatrzymuje się wtedy dłużej nad jakimś wydarzeniem z fabuły, dodaje nowe szczegóły i dokładniejsze rozpoznania, innym razem wraca do usuniętego wcześniej z adaptacji pobocznego epizodu z wojennych przygód bohatera, bo tknęło go, że akurat tam jest jakaś podpowiedź lub dygresja, którą przeoczył. W rozmowach z widzami zarzeka się, że prawdopodobnie nie zagra już nic więcej i nikogo innego na scenie, zostanie z tą postacią na zawsze.
Jego bohater nie ma imienia i nazwiska. Staje przed nami jako NN i przygważdża ćwiczeniem z zakresu filozofii etycznej: „Jeżeli życie ludzkie posiada wartość bezcenną, a postępujemy stale tak, jakby istniało coś, co posiada jeszcze większą wartość, to co to jest?”. Wydaje mi się, że rola Nawrockiego polega nie tyle na szukaniu odpowiedzi na to fundamentalne pytanie, co na pokazywaniu człowieka, który nie znalazł na nie dobrej odpowiedzi. Zobaczył, co spotyka tych, którzy postawili nad życie inne wartości (bóg, honor, ojczyzna, miłość, sława, prawda) i spektakularnie przegrali. Skoro nic, co jest ponad życiem, nie ocaliło człowieka, trzymajmy się samego życia. Bohater Nawrockiego mówi z naciskiem: „Moje życie, moje zdrowie, jest dobrem najwyższym, nikt nie ma prawa tego kwestionować”. Parę lat temu, w swoim ostatnim spektaklu w Teatrze Żydowskim, Izabela Cywińska przypomniała opowiadanie Hanny Krall podnoszące kwestię winy niezarzucalnej. Nie jest winny ten, kto odmawia pomocy komuś, kogo życie jest zagrożone, jeśli konsekwencją tej pomocy byłoby rzeczywiste zagrożenie własnego życia. Możemy to oceniać z moralnego punktu widzenia, mówić o tchórzostwie, zaniechaniu, braku empatii, ślepocie na wartości, ale w świetle prawa nie ma tu żadnej winy. Narrator opowiadania Filipowicza rozłożony przez Nawrockiego na czynniki pierwsze rozkłada bezradnie ręce i zdaje się mówić: Czy mam przepraszać za to, że chciałem przeżyć? A chciałem. Ratowałem życie. Które przecież jest wartością, prawda? Żeby przeżyć, robiłem tylko to, co potrafiłem. Co mogłem, co się dało, bez zbytniego ryzyka. Trawestując już nie Kornela Filipowicza, tylko bliską mu Wisławę Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Bohater Monologu oportunisty sprawdzał na sobie zasady przetrwania w czasie podłym.
Minimalizował niedogodności istnienia. A jedną z takich niedogodności było trzymanie z przegranymi. Jemu zawsze podobali się zwycięzcy. W ich cieniu można urządzić się, zabezpieczyć, wpasować w otoczenie. Żyć po prostu.
Były takie głosy po publikacji minipowieści Filipowicza, że autor dokonał afirmacji tchórzostwa, dezercji, konformizmu. Pokazał, że tylko tak można było ocaleć podczas wojny. Kto w takim razie ocalał? Cisi dranie, skryci kolaboranci, otępiali statyści. A to przecież nie prawda. Istniało ocalenie bez winy, bez współudziału. Ocalenie wywalczone, wycierpiane, oparte na cudownym przypadku. Istniało, ale było niestety tylko jedną z możliwości. I to tą najmniej rokującą.
Nawrocki wzmacnia jeden aspekt rozważań Filipowicza – jest przeciwko literaturze wzywającej do boju, oporu i ofiary. Recytuje z pamięci dodane do tekstu wzniosłe patriotyczne strofy o walce do samego końca, o pięknie śmierci za ojczyznę i dodaje sarkastycznie, że były one głownie pisane na emigracji, z bezpiecznego oddalenia od okupacyjnej rzeczywistości. Jakże łatwo wzywa się innych, żeby umierali za nas. Bohater Nawrockiego nie rozumie, dlaczego potępia się jego postawę, a rozgrzesza tych tyrtejskich cwaniaków. Nie wierzy w czystość intencji bohaterów jako takich, definicja jest zbyt niejasna, co więcej – uznaje, że skoro on sam nie ma kwalifikacji na bohatera, bohaterstwo jest pustym gestem, który kończy się cierpieniem innych, tych, którzy byli obok lub bohatera przeżyli. W jego systemie akt największego bohaterstwa i akt czystego oportunizmu są sobie równe, bo powstały w wyniku interpretacji kluczowego dylematu dotyczącego najważniejszej wartości: wyboru życia lub tego, co jest wartością większą niż ono. Głównym celem jednostki nieheroicznej jest heroizm wynikający z potrzeby chronienia własnego życia.
Idziemy z Nawrockim przez kolejne sekwencje z okupacyjnego życia narratora. Poznajemy fakty. Wojna zastała go na wakacjach w górach. Wkroczyli Niemcy. Podobała mu się ta zwycięska, elegancka armia. Szybko załatwili sprawę. Dziwił się bezsensownej akcji lokalnej nauczycielki, która ukryła się na strychu z karabinem maszynowym i wystrzelała sto naboi w stronę biwakujących żołnierzy Wermachtu, żeby zabić tylko jednego. Widział, jak wieźli ją potem pobitą na egzekucję. Wrócił do Warszawy. Mieszkanie było nietknięte. Wybrał się na rowerową przejażdżkę, uderzył go Niemiec z limuzyny, która zahamowała przy nim z piskiem opon. Nikt nie lubi dostawać w pysk, każdy chce dalej pracować, godnie zarobić i dobrze zjeść, więc podpisał volkslistę, został obywatelem niemieckim. Rozsądek podpowiadał mu, że właśnie po czymś takim będzie miał największe szanse ocalenia. Raz wybrał się nad rzekę bez dokumentów, schwytany w łapance powiedział, że jest Niemcem, wierzono, nie wierzono, wezwany po kilku godzinach dyrektor z jego urzędu potwierdził tożsamość aresztowanego i skończyło się na strachu. Bohater przeżył. Po wyzwoleniu oczywiście przyszli po niego, przecież nie ukrywał się ze swoją polską niemieckością, zamknięto go w celi z innymi folksdojczami. Dostał prawnika, mógł się bronić na procesie. Dlatego tu jest, przemawia do nas, tłumaczy swoje motywacje.
Wreszcie wraca kwestia orderu. Nawrocki chytrze kpi z polskiej tradycji bohaterstwa, pokazuje, jak niewiele dzieli herosa od tchórza. Cwaniaka od Winkelrida. Niby opowiadał o tych zdarzeniach wtedy, kiedy się zdarzyły, chronologicznie, ze stosownym dystansującym komentarzem narratora, a jednak teraz powtórzone, odkrywają swoje nieoczekiwane znaczenie. We wrześniu 1939 roku bohater obudzony w środku nocy pomógł gaździnie, u której mieszkał podczas przedłużonych przez wojnę wakacji, ukryć w drewutni karabin syna, który wyczerpany cudem wrócił do domu, uciekając przed oflagiem. Narrator opowiadał wtedy głównie o absurdalności całej akcji, swoim lęku przed konsekwencjami, a jednocześnie analizował powody niemożności odmowy, sprzeciwienia się prośbie gospodyni. Nazajutrz zresztą przerażony wyjechał. Była jeszcze historia z dziećmi stróża kamienicy, gdzie mieszkał, wyzywającymi go od kolaborantów. Stygmatyzowany przez nie bohater załatwił ze znajomym Niemcem tygodniowe aresztowanie ciecia, jego zapłakanej żonie powiedział, że postara się w miarę możliwości o jego uwolnienie. Kiedy dozorca wrócił, nie przyjął żadnego zadośćuczynienia, zgodnie z prawdą oświadczył, że zrobił to z powodu jego dzieci. Bał się, że cała intryga wyjdzie na jaw, że Niemiec skrewi, że chłopiny nie wypuszczą z Pawiaka. Ale wypuścili, nikt się nie dowiedział, że to on spreparował donos. Podstęp się udał, miał w kamienicy spokój do końca wojny. Wreszcie dowiadujemy się, że bohater nocował kilka razy u siebie byłą kochankę o nowej tożsamości, sypiał z nią i o nic nie pytał. Co teraz robi, czemu zmieniła nazwisko? Powyższe wypadki opowiedziane pierwszy raz w przedstawieniu są dowodem na obłość jego charakteru, tchórzostwo wymieszane z chytrością i obojętnością. Bohater nie ocenia ani świata, ani siebie. Wszystko jest relatywne, wszystko ma wartość dodatnią, jeśli pomaga w przetrwaniu. W finale rozprawy sądowej poznajemy nomen omen drugą stronę medalu. Karabin z drewutni nie został nigdy znaleziony przez Niemców, syn gaździny wziął go do partyzantki. Dozorca z kamienicy został po wojnie szychą komunistycznego aparatu, potwierdził bohaterskie i bezinteresowne wywalczenie jego zwolnienia przez narratora. Kochanka z czasów okupacji, którą nocował u siebie i o nic nie pytał, okazała się agentką Polski Walczącej rozpracowującą system rakiet V1 i V2, wykradzione tajne dokumenty przechowywała nieraz u niego w mieszkaniu bez jego wiedzy.
To już wiecie, skąd ten medal na płaszczu oskarżonego. Oczyszczony z zarzutów antybohater staje się prawdziwym bohaterem. Oportunistyczne gesty pomogły w zwycięstwie dobra. Nic nierobienie albo skrzętne ukrywanie małych win wystarczyło, aby pomóc w ostatecznym triumfie dobra. Narrator właściwie się temu odkryciu nie dziwi, nie triumfuje, nie czuje się cudownie ocalony. Przeciwnie, taki obrót wypadków tylko potwierdza jego rozpoznanie. Powtórzmy za narratorem: największą wartością życia jest służenie największej wartości – życiu. Medal za bohaterstwo jest w istocie medalem za niezłomność przekonań: Leben über alles.
W finale spektaklu bohater Nawrockiego przyznaje się, że powoli zaczyna zapominać, jak było naprawdę. Może rzeczywiście chciał dokonać czegoś wielkiego. Ocalić ludzi, walczyć na miarę swoich możliwości. Jeśli poza nim nikt więcej nie zna prawdy, to dlaczego „nie wolno mi wierzyć w to, w co jest mi wierzyć wygodnie i przyjemnie…”.
Słuchając opowieści Grzegorza Nawrockiego o antybohaterskim oportuniście Filipowicza, a raczej bezdyskusyjnie szczerym behawioryście, łapałem się na pytaniu, jakiej ten aktor jest właściwie opcji światopoglądowej? Czy on krytykuje cynicznego narratora z pozycji tożsamościowo-patriotycznych, czy przeciwnie chłoszcze ostrzem satyry polską wizję XX-wiecznej historii, podważa narrację o słodkim umieraniu za ojczyznę? I to chyba największy komplement, jaki można Nawrockiemu powiedzieć. Gdzieś u końca spektaklu wszystko się rozjaśnia, intencje wykonawcy stają się jasne. Ale za te kilkadziesiąt minut niepewności, podejrzenia, że aktor zagania mnie w etyczną pułapkę, jestem mu niesłychanie wdzięczny. „Lepszy żywy obywatel niż martwy bohater” – śpiewała wściekle Marysia Peszek parę lat temu i dziś jest to jakby piosenka z innej epoki, jeszcze sprzed Grunwaldu. Dziś to zdanie brzmi podejrzanie dla wszystkich zaangażowanych. W zło systemu i walkę ze złym systemem. Z pomocą starej historii Filipowicza, realiów etycznych czasu okupacji, Nawrocki w perfidny sposób udowodnił jak bardzo pogubiliśmy się dziś z wyznaczaniem granic konformizmu i kolaboracji w wojnie polsko-polskiej.
Monolog oportunisty to spektakl cholernie aktualny. Nie znacie tego, a powinniście. Jak wrócimy do normalnego życia w teatrze, spróbujcie to gdzieś złapać.
30-12-2020