AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/343: Hamletyczne zdejmowanie

Amadeusz, reż. Anna Wieczur,
fot. Krzysztof Bieliński  

Kiedy dyrekcji teatru wolno zdjąć spektakl z afisza? – to pytanie napędza dziś najbardziej burzliwą debatę środowiskową. Pretekstem do dyskusji jest niepewny repertuarowy los absolutnego przeboju stołecznych scen, czyli Amadeusza Petera Shaffera w reżyserii Anny Wieczur z Teatru Dramatycznego w Warszawie. Przedstawienie zostało wyprodukowane jeszcze za rządów Tadeusza Słobodzianka, poprzedniego szefa sceny przy Placu Defilad. Premiera odbyła się 8 lipca tego roku i miała być spektakularnym pożegnaniem jego dziesięcioletniej dyrekcji. A może decyzja o wprowadzeniu tego tytułu do repertuaru jest starsza niż wynik konkursu dyrekcyjnego w Dramatycznym? Wtedy Słobodzianek otwierałby Amadeuszem nowy rozdział – po latach prób i testów, półśrodków i ślepych uliczek triumfowałby wreszcie z właściwym profilem swojej sceny. Dokonywałby swoistej autokoronacji na pierwszego antreprenera stolicy, co to ma widza i ma jakość. Może tak sobie to zaplanował. Słobodzianek jednak konkurs przegrał i nie pozostało mu nic innego, jak pokazać urbi et orbi, zarazem zachowawczej i progresywnej widowni, jakiego teatru bronił, jakiego teatru chciał i co Warszawa repertuarowo i estetycznie właśnie utraciła z chwilą jego odejścia. Amadeusz stał się więc finalnym akordem ewolucji Dramatycznego, imperialnym testamentem Tadeusza Słobodzianka – jak chcą sieroty po carze. Jednak – jak twierdzą grupy wpływu bliskie nowej dyrektorce i jej kolektywowi – mamy tu raczej do czynienia z kukułczym jajem podrzuconym nowej dyrekcji, miną przeciwpiechotną, która ma finansowo skomplikować start kolektywu.

Zajmijmy się najpierw argumentami fanów Dramatycznego z czasów Słobodzianka. I pamiętajmy, że są to fani w żałobie. Skoro Amadeusz symbolizuje wszystko to, co w poprzedniej dyrekcji było najlepsze, niech trwa jak najdłużej, niech spektakl żyje i hula po scenie. Spotykajmy się właśnie na nim, żeby utrzymać, jak najdłużej klimat dawnego Dramatycznego. Zdarzyła się niedawno całkiem podobna mobilizacja emocjonalna na polskich scenach. Kiedy publiczność Teatru Polskiego we Wrocławiu walczyła z Cezarym Morawskim takim przedstawieniem-symbolem była Wycinka Krystiana Lupy. Walczono z niechcianą i agresywną dyrekcją, by dramat Bernharda został w repertuarze, by jeździł na światowe festiwale. Po zdjęciu Dziadów Zadary był to ostatni symbol progresywnej ery Krzysztofa Mieszkowskiego, dzieło-pomnik, punkt identyfikacji estetycznej dla rozproszonego zespołu i osieroconych widzów. Potem podobną rolę w Narodowym Starym Teatrze zaczęło pełnić Wesele Jana Klaty. Marek Mikos zastąpił Klatę, ale spektakl został w repertuarze. W odróżnieniu od Morawskiego Mikos kochał teatr i zespół Starego, w zawstydzeniu znosił demonstracje polityczne widzów w finale widowiska – stukot kos o podłogę nie był wymierzonym tylko w PiS rewolucyjnym hałasem, aktorzy stukali także przeciwko dyrekcji Mikosa. Dlatego nie dziwmy się euforii wokół Amadeusza. Klasa średnia, która odnalazła się w repertuarze Teatru Dramatycznego Słobodzianka, przychodzi na spektakl Wieczur, mimo że bilety kosztują od 80 do 180 zł. Widzowie piszą, że jest to realizacja, na którą chce się wracać, bo temat ważny, bo fabuła przejrzysta, bo muzyka na żywo, bo efektowne kostiumy, no i Marcin Hycnar, Adam Ferency i Łukasz Lewandowski w obsadzie. Amadeusz ma potencjał frekwencyjny, nie musi walczyć o widza. Po mieście wśród tak zwanej zwykłej publiczności poszedł hyr, że warto zdobyć bilety za wszelką cenę. Teatromani od Słobodzianka mogą, oglądając go, żałować, że ich Dramatyczny nie będzie już więcej taki sam, żegnać się z panującymi tu przez lata konwencjami teatralnymi w sposób godny i widowiskowy. I trochę mają rację. Na pewno jest to produkcja graniczna – dzieląca rok na dwie połówki: Słobodziankową i Strzępkową. Teatr, jaki zapowiada Strzępka, a który zaistnieje już od grudnia, będzie od Amadeusza biegunowo odmienny.

I teraz przyszedł czas na argumenty przeciwników dalszego scenicznego żywota polskiej adaptacji dramatu Shaffera. Jak dowiadujemy się z wtorkowego oświadczenia Teatru Dramatycznego, koszt produkcji Amadeusza wyniósł podobno 953 tysiące złotych, a do każdego przedstawienia teatr musi dopłacać 25 tysięcy złotych. W spektaklu występuje 9 osób z zespołu Teatru Dramatycznego, a 58 to artyści z zewnątrz – aktorzy, muzycy, śpiewacy. To jest widowisko drogie w eksploatacji, wpływy z biletów nawet po drastycznym podniesieniu ich cen nie zrekompensują nakładów. Strzępka i jej zespół były i są przeciwko teatralnemu Bizancjum, wystarczy zerknąć na program tego sezonu, same malutkie projekty, niszowe tematy, mało znane nazwiska twórczyń. Amadeusz w tym programie wyglądałby jak Piłat w Credo. Dziwnie i nie z tej bajki. Kolektyw chce rebrandingu Dramatycznego, musi planować wymianę publiczności, dla fanów Amadeusza nie ma nic do zaoferowania. Jeśli Słobodzianek rzeczywiście podrzucił Strzępce z premedytacją to kukułcze jajo, w rubryce „psikus sezonu” mamy już bezapelacyjnego zwycięzcę. Strzępka to szybko zrozumiała i podobno jeszcze przed lipcową premierą skarżyła ratuszowi, że powstaje przedstawienie, które ona zaraz po przejęciu władzy zdejmie, że odchodzący dyrektor wyczyści Amadeuszem konto ze środków, z których ona od września chciałaby korzystać. Kolektyw Strzępki nie miałby problemu z usunięciem Amadeusza z afisza, gdyby spektakl okazał się artystyczną porażką i frekwencyjną klapą. Wtedy opinia publiczna raczej bije brawo nowej dyrekcji, że pozbywa się dzieł chybionych i generujących straty. Co jednak zrobić z przedstawieniem, które przynajmniej część krytyki uznała za świetne, a widz naprawdę głosuje nogami? Strzępka stanęła przed tragicznym wyborem dyrekcyjnym – czy ma zdjąć dobry, ale za drogi spektakl, bo nie pasuje on do jej wizji i nie ma na niego pieniędzy, czy raczej zacisnąć zęby i trzymać go przynajmniej w tym sezonie w repertuarze dla dawnego widza i dobrej opinii w środowisku, dla zaprzeczenia pogłoskom, że mści się na Słobodzianku, niszczy jego dorobek, wymazuje ewidentne sukcesy. Pamiętajmy, że 10 lat temu, obejmując dyrekcję Dramatycznego, Tadeusz Słobodzianek zostawił w repertuarze W imię Jakuba S. Strzępki i Demirskiego, największy obok dylogii Lupy przebój sceniczny firmowany przez ustępującego dyrektora, Pawła Miśkiewicza. Strzępka była najostrzejszą krytyczką nominacji Słobodzianka, a mimo to jej przedstawienie w repertuarze trwało. Kiedy role się odwróciły – przyszła Strzępka, a odchodzi Słobodzianek – nie sądzę, żeby coś groziło jego Sztuce intonacji, to w końcu realizacja o podobnych obsadowych i przestrzennych gabarytach co W imię Jakuba S. Dramat Słobodzianka zostanie na afiszu na długo. Problemem jest przynoszący deficyt Amadeusz. Kolektyw Strzępki rozpisał podobno wewnętrzną ankietę w zespole z prośbą o odpowiedź na pytanie: zdjąć czy nie. Teraz w oficjalnym oświadczeniu, które było reakcją na facebookowy przeciek Marcina Hycnara, że spektakl zdejmą po 12 graniach, zaraz z końcem października, Teatr Dramatyczny deklaruje, że spróbuje poszukać sponsora, przenieść dzieło do większej przestrzeni, może nawet grać w halach i na stadionach, w objeździe, sprzedać Amadeusza jakiemuś post-ko-producentowi, żeby tylko wyjść na zero albo nawet zarabiać na spektaklu. Nie wiem, czy to jest możliwe, czy się uda, ale w warstwie werbalnej to gest dobrej woli wobec twórców i dawnej widowni Dramatycznego. Cóż, spektakl może istnieć, ale w innym miejscu i za naprawdę dobre pieniądze. Szukamy, staramy się.    

Los innych drogich przedstawień bywał okrutniejszy. Dyrekcje, które zamówiły takie spektakle, same ściągały je szybko i bez fleszy. Borysa Godunowa Petera Steina w Teatrze Polskim zamówił Andrzej Seweryn, zagrał w nim rolę tytułową i szybko przeniósł do zakładki „spektakle archiwalne”. A była to bodaj najdroższa produkcja Polskiego za jego dyrekcji. I chyba bardzo nieudana. Więc aktorowi-dyrektorowi nie było żal. Ciekawy przypadek zdarzył się samej Strzępce. Jej i Demirskiego antymusical Bierzcie i jedzcie! został przygotowany z podobnym rozmachem co Amadeusz w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Zamówił go wówczas u święcącego największe triumfy wściekłego tandemu dyrektor Dariusz Miłkowski. Strzępka miała już na koncie Położnice ze szpitala św. Zofii i pokazywała, że można w teatrze musicalowym robić teatr polityczny pełną gębą. Premiera Bierzcie i jedzcie! odbyła się 14 grudnia 2013 roku, na scenie wystąpiło 22 aktorów, 10 osób z zespołu wokalnego, 19 tancerzy z zespołu baletowego, dyrygent, czyli jeszcze orkiestra pewnie w liczbie 20 muzyków. Archiwum teatru Rozrywki podaje, że zagrano w sumie 5 spektakli, czyli dwa krótkie sety dla ogółem 1204 widzów. To była duża scena w chorzowskim gmachu, więc wolno domniemywać, że poza premierą sala nigdy nie była pełna. Wiele innych spektakli Strzępki (od Sztuki dla dziecka, przez Operę Gospodarczą, po Jeńczynę i Magdę Gessler) też w repertuarach teatrów nie pohulało sobie za długo. Dyrektorka Dramatycznego zna smak, jaki pojawia się w ustach, gdy cię dyrektorzy skrzywdzą, gdy ci spektakl nie wyjdzie. Gdyby Jan Klata zdjął jej Nieboską komedię. Wszystko powiem Bogu dwa miesiące po premierze, niejako z rozpędu po ocenzurowaniu i wypędzeniu Frljicia, Strzępka pewnie złościłaby się i czuła żal. „Za wcześnie – krzyczałaby – spektakl miał sukces, miał perspektywy, nie wygraliśmy go jeszcze do końca”.

Co to ma do Amadeusza? Ano to, że nie zawsze drogi i bardzo liczebny obsadowo spektakl jest od razu podejrzany. Podejrzany dla pragnącego zachować stabilność finansową i frekwencyjną dyrektora staje się dopiero wtedy, gdy do przymiotnika „drogi” dodamy przymiotnik „zły”. Zgódźmy się wszyscy – łatwiej jest zdjąć spektakl drogi i zły niż spektakl dobry i drogi. Wszyscy chcielibyśmy, żeby przedstawienia były dobre a tanie. Ale takie zdarzają się rzadko. Krzysztof Mieszkowski tłumaczył wrocławskim radnym horrendalne koszty produkcji spektakli Krystiana Lupy: „Panowie, żeby zarobić, muszę zainwestować”. Twierdził, że Lupa zwraca się po dwóch sezonach, kiedy objedzie już wszystkie światowe festiwale. Taki teatr to po prostu inwestycja rozłożona w czasie. Long run. Trzeba poczekać, żeby się zwróciło. Gdyby Amadeusz miał potencjał festiwalowy, gdyby mógł pojechać w jakieś tournée europejskie, rynkowo myśląca Strzępka ocaliłaby go w repertuarze, chociaż z kwaśną miną, że to nie jej estetyka i ideologia. Dopiero potem mogłaby się z czystym sercem pozbyć go z repertuaru. O ile znam obieg festiwalowy i możliwości impresaryjne polskich scen i przeglądów teatralnych, Amadeusz jest skazany na eksploatację stacjonarną. No to co z nim zrobić? Co nowa dyrekcja może zrobić z niewygranymi tytułami poprzedniej dyrekcji? Mieszkowski podpowiedziałby: zostawić, jeśli daje zysk – przecież przez wszystkie jego kadencje na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu kompletami szło Mayday Cooneya, premiera jeszcze z czasów dyrektora Jacka Wekslera albo nawet i starsza. Mieszkowski jej nie nagłaśniał w repertuarze, wstydził się nawet, ale nie zdejmował, bo ludzie chodzili. Tyle że spektakl był tani, zarabiał na siebie i dawał zajęcie niechcianym w innych obsadach aktorom. To też nie będzie przypadek Amadeusza.

Strzępka znalazła się w pułapce. Zdejmie hit, to zawsze będzie się jej wytykać to posunięcie, w każdym kolejnym podsumowaniu dyrekcji, w każdym konkursie. Pojawią się zarzuty, że nie załatała dziury w budżecie teatru, nie poszukała rozwiązań, myślała sekciarsko, a nie biznesowo. Nie zazdroszczę decyzji.

Moim zdaniem nie uda się tego spektaklu odstąpić innej scenie, znaleźć późnego sponsora. Oświadczenie Teatru Dramatycznego o poszukiwaniach kompromisowego rozwiązania, wyjścia z patowej sytuacji, ma tak naprawdę jednego adresata: warszawski ratusz. Chcecie, by Amadeusz został w repertuarze? Zgodziliście się, by w ogóle powstał? Pragniecie długiego pożegnania ze Słobodziankiem i jego widownią? To dosypcie kasy do budżetu. Dopłacajcie do eksploatacji. Mam nadzieję, że wiceprezydent Aldona Machnowska-Góra, autorka tezy o tym, że program dyrekcyjny Moniki Strzępki jest kontynuacją, a nie rebrandingiem linii Słobodzianka ten mesydż zrozumiała.

Kładąc na szali argumenty za Amadeuszem i przeciwko Amadeuszowi w repertuarze idącego ku nowym formom Teatru Dramatycznego, muszę opowiedzieć się za rozwiązaniem drastycznym. Niech Strzępka Amadeusza zdejmie. Wierzę w niezależność teatralnych dyrekcji. W każdej sytuacji.

Nowy dyrektor – skoro został legalnie wybrany – zawsze powinien mieć swobodę manewru. Prawo do wyboru linii repertuarowej. Postawienia na inne nazwiska realizatorów i otwarcia się na nieznanego wcześniej w tym miejscu widza. To w jego gestii leży stworzenie nowego afisza. Oczywiście z przyczyn humanitarnych nie powinien czyścić repertuaru do spodu, bo inaczej skazałby zespół na wegetację na gołych pensjach, kilkumiesięczną pracę nad nowymi tytułami, żeby zapełnić program. Jednak jeśli uznajemy dyrektora za artystę, a nie urzędnika i księgowego, jeśli bierze on/ona odpowiedzialność za wizję programową i propozycję światopoglądową instytucji, którą kieruje, musi mieć prawo do rezygnacji ze spektakli, które nie pracują na ten nowy szyld. Dyrektor artystyczny musi mieć wolność artystyczną. Możemy się spierać o sensowność jego/jej decyzji, powątpiewać, czy warto było ciąć ten albo inny tytuł, wytaczać argumenty ze sfery estetycznej i finansowej, ale jeśli tę wolność odbierzemy, nowy dyrektor zmieni się na jeden-dwa sezony w strażnika repertuaru swojego poprzednika. Budowa nowego programu zostanie odroczona. Strzępka ma dobry argument przeciwko Amadeuszowi – generuje  straty. Teatru nie stać na taki tytuł w dobie kryzysu i oszczędności. Dyrektorzy zwykle wkładają takie kukułcze jajo odziedziczone po minionej dyrekcji do repertuarowego zamrażalnika, czeka tam sobie spektakl na lepsze czasy, na święte nigdy. Może przedstawienie wróci na afisz, wierzymy, najczęściej jednak nie wraca. To jest porządkowanie repertuaru w białych rękawiczkach. Można też machać brzytwą, ciach, ciach i po sprawie, symbole znikają. Strzępka i jej kolektyw wybrały drogę dyskusji i hamletycznych facebookowych wahań. Nie zdejmiemy, jeśli znajdziemy pieniądze, zdejmiemy, jeśli zadłużymy teatr. To jest trochę udawana dyskusja. Bez reakcji ratusza i jego deklaracji – „Dopłacimy do Amadeusza!” – spektakl nie ma szans na granie przy tej skali rebrandingu i stanu konta teatru (podobno 40 tysięcy do końca roku – starczy na półtora pokazu Amadeusza). Nowy program Strzępki nie zakłada powstania spektakli, które mogłyby zarobić dużo pieniędzy dla teatru i w ten sposób ocalić przedstawienie Wieczur na afiszu. Wyobrażacie sobie, że przychód z biletów za grudniowe granie Roku relaksu i odpoczynku Minkowskiej sfinansuje Amadeusza? No właśnie. Zero szans. Nawet legendarny model Szyfmana – jedne spektakle zarabiają na drugie, lekkie zarabiają na ciężkie – nie będzie miał tu zastosowania. Nie było w historii teatru przypadku, by spektakle hermetyczne finansowały pozostawianie w repertuarze przedstawienia komercyjnego. Deficytowe z założenia, małe niszowe produkcje Strzępki nie dadzą rady utrzymać wielkiego deficytowego Amadeusza. I nawet nie uratuje go fakt, że wyreżyserowała go kobieta.

Uważam, że dylemat Strzępki jest fałszywy. Żal mi aktorów i widzów. Ale Amadeusz nie będzie grany za czasów tej dyrekcji na scenie Teatru Dramatycznego. Argumenty przeciw są niestety mocniejsze. 12 razy i starczy. Sorry, drodzy artyści, plany były inne, realia są po stronie Strzępki. Chyba że miasto sypnie groszem, chyba że Kulczykowie przyjadą na białym koniu z kontenerem euro, chyba że Proszę państwa, będzie wojna

12-10-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone