AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/369: Hipokryzja

Monika Strzępka, fot. Jacek Domiński  

1.
Nieoczekiwanie wśród wielkich przegranych października roku 2023 znalazła się Monika Strzępka, dyrektorka warszawskiego Teatru Dramatycznego. I stało się to jeszcze zanim Dramatyczny wypuścił pierwszą premierę nowego sezonu.

2.
Wystarczyło, że Strzępka udzieliła wywiadu dziennikarce Onetu, Magdalenie Rigamonti, która w odróżnieniu od wielu dziennikarzy przepytujących wcześniej dyrektorkę nie podzielała jej światopoglądu i euforii w stosunku do konieczności zmian w przestrzeni teatralnej, zadała właściwe pytania, potrafiła zdobyć się na celne riposty, naciskała i nie odpuszczała rozmówczyni, a przede wszystkim rozumiała, co Strzępka chce powiedzieć, a co naprawdę mówi. Rigamonti, która rok wcześniej pokazała nam płaczącego Grzegorza Jarzynę, siedzącego w ciemnym gabinecie chwilę po utracie zespołu i teatru, który stworzył, znów zajrzała w strefę cienia i zdemaskowała liderkę Kobiecego Kolektywu. Nie wiem, czy to było jej celem, czy po prostu obie panie miały dobre intencje opowiedzieć o tym, co dzieje się za kulisami w warszawskim teatrze, o trudach transformacji, ale wyszło jak wyszło. Przypierana do muru Strzępka otworzyła się nadmiernie, a Rigamonti poczuła krew. I nie mówię wcale, że Strzępka widziana bez otuliny lewicowo-feministycznej to jest jakiś obraz potworny i szokujący. Osoby znające Strzępkę od lat, śledzące jej aktywność medialną i wolty światopoglądowe były na ten widok niejako przygotowane. Zaskoczenie, niedowierzanie i złość można zaobserwować raczej w reakcjach ludzi dotąd Strzępce przychylnych lub neutralnych wobec jej działań na warszawskiej scenie. Te emocje przebijają się w głosach z wnętrza zespołu, wyrażają je zwolnieni lub zagrożeni zwolnieniem aktorzy. Zdradzeni widzowie. Sceptycy i krytycy rewolucji.

3.
Wywiad Rigamonti ze Strzępką został umieszczony także na oficjalnej stronie Teatru Dramatycznego, wygląda na autoryzowany przez dyrektorkę i jej służby prasowe i chyba początkowo miał być w intencji Kolektywu oficjalną wykładnią ich stanowiska, usprawiedliwieniem dla „koniecznej restrukturyzacji” i planowanych zwolnień grupowych. Widzowie i współpracownicy teatru wczytali się jednak w jego treść, wkurzyli na przyjętą przez Strzępkę narrację i rozpętała się burza, prawdziwa burza w odróżnieniu od wielu internetowych „gównoburz” z ostatnich miesięcy i lat.

Mówiąc najkrócej, chodzi w niej o bezpieczeństwo socjalne i higienę pracy w instytucji. Skalę zmian i prawo moralne do tych zmian. Definicję tego, czym jest zespół i kto jest w teatrze gospodarzem. Adekwatność słów i czynów Kolektywu Kobiecego. Odkrycie nowej formy przemocy instytucjonalnej uprawianej pod płaszczykiem naprawy dawnych błędów i wypaczeń.

4.
Nie tak dawno w Gdyni podczas finału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej zaprezentowano czytanie dramatu byłej kierowniczki literackiej teatru Polskiego w Bydgoszczy, Darii Sobik, Zmęczone. Jego bohaterkami są pracownice administracji teatralnej, specjalistki od organizacji pracy artystycznej, kierowniczki literackie, producentki, PR-ówki. Sobik oddała im głos i pokazała, że nawet w progresywnym teatrze trwa wykorzystywanie i uprzedmiotowienie nieartystycznych członków zespołu. Wyzysk ekonomiczny. Dramatopisarka umieściła w swojej sztuce dwa monologi osób dyrektorskich, satyryczne, choć podobno wiernie spisane, prawdziwe przemowy ludzi, którzy mają gęby pełne frazesów o zmianie świadomościowej w teatrze i dobrostanie załogi, a w istocie powielają stare schematy mobbingu, nadużyć władzy i retoryki. Przemoc dalej jest w języku, tylko zmieniły się kluczowe frazy. Nie każdy, kto szermuje słusznymi hasłami, stosuje się do nich na co dzień. W gdyńskim czytaniu performatywnym reżyserka Zdenka Pszczołowska rozbiła postać autokompromitującej się progresywnej dyrektorki na trzy aktorki, które mogły się skojarzyć z Kobiecym Kolektywem z Dramatycznego, zagłuszające chórem wszystkie swoje przykre decyzje i rozpoznania. Miałem po tym pokazie poczucie, że coś zaczyna pękać w środowisku, przestaliśmy wierzyć słowom, przyglądamy się skutkom działań rewolucji teatralnej. Wywiad Strzępki pokazał, że nie tylko ona zapędziła się w kozi róg. Zaprowadzanie Dobra w teatrze generuje, jak się okazało, całkiem pokaźną ilość Zła, czyli dyskomfortu i traum w obrębie środowiska. Co więc warte jest takie Dobro, skoro kończy się Złem?

5.
Przygody Moniki Strzępki w Teatrze Dramatycznym zaczynają się od święta: happeningów, wiwatów, przemówień i gestów symbolicznych. Najpierw była opowieść o dobrych kobietach i złym patriarchacie, o potrzebie wzięcia odpowiedzialności za teatr przez artystkę doświadczoną, ale pomijaną w dyrektorskich szachach, o zmianie modelu pracy w instytucji – z przemocowego na równościowy, partycypacyjny. Strzępka mówiła w wywiadach, że zespół przyjął ją cudownie, było westchnienie ulgi, że czasy mroku i opresji się skończyły. Zacznie się teraz polityka miłości, dyrektorka zapraszała widzów, artystów i krytyków do wspólnego przytulania. Zamiast apodyktyczności i agresji będzie teraz w zespole rozmowa i wzajemny szacunek. Nikt już nie będzie wymiotował ze stresu przed wejściem do dyrektorskiego gabinetu, nikt nie będzie molestowany, upokarzany, instrumentalizowany. Strzępka mówiła o swoim pierwszym etacie w instytucji, o tym, że czekała na niego ponad dwadzieścia lat, że żaden mężczyzna nigdy jej tego nie zaproponował, nie pomógł, nie ustąpił miejsca. Wszystko musiała sobie wywalczyć sama – biła się z uprzedzeniami, niewidzialnością, imposybilizmem.  

6.
Strzępka powiedziała Rigamonti otwartym tekstem, że musi mieć zupełnie nowy zespół w Dramatycznym. W tej chwili ma na etatach aktorskich czterdzieści cztery osoby, docelowo potrzebuje tyko dwudziestu pięciu. Przypomnijmy – to stan liczebności załogi na październik 2023 roku, po tym jak Strzępka przyjęła grupę aktorów (Helenę Urbańską, Martę Ojrzyńską, Martę Nieradkiewicz, Mariannę Linde, Daniela Chryca, Michała Sikorskiego) w miejsce aktorów, z którymi pożegnała się natychmiast, lub którzy odeszli sami w proteście (Halina Łabonarska, Adam Ferency, Łukasz Lewandowski, Sławomir Grzymkowski, Modest Ruciński, Henryk Niebudek, Mariusz Wojciechowski, Maciej Wyczański). A więc skala zmian personalnych jest jeszcze większa. Przecież najpierw pod nóż poszli aktorzy kojarzący się z dyrekcją Słobodzianka, silni osobowościowo, głównie mężczyźni, popularni i z dorobkiem artystycznym, osoby niezgadzające się z poglądami politycznymi Kolektywu. Kosiarka etatowa nie została uruchomiona dopiero teraz i nie została uruchomiona dlatego, że dyrekcja zorientowała się, że ma tylko trzy sceny zamiast czterech, że znikają kolejne tytuły z repertuaru i w związku z tym nie ma pracy dla wszystkich aktorów na etacie. Zwolnienia nie wynikają z dziury finansowej, braku półtora miliona dotacji, jak deklaruje teraz dyrektorka w wywiadzie. Zwolnienia trwały od chwili pojawienia się Strzępki w instytucji. Przemodelowano cały pion literacki i promocyjny, zwolniono reżyserkę Aldonę Figurę, leciały z etatów i umów w feministycznym teatrze głównie kobiety z drugiego planu, z zawodów pomocniczych, symbolicznie robiono miejsce dla swoich ludzi. Oczywiście pozbywanie się wybitnych aktorów było łatwiej zauważalne i budziło zdziwienie, bo jaki normalny dyrektor/dyrektorka wyrywałby zespołowi najmocniejsze karty z talii? Gwiazdy odchodziły i nie protestowała opinia publiczna, bo wszyscy wiedzieli, że sobie poradzą, znajdą zatrudnienie gdzie indziej. Larum podniosło się teraz, kiedy przyszła kolej na młodych aktorów i seniorów. Ludzi, którzy zostali w zespole, bo próbowali się przystosować, nie widzieli siebie na freelanserce, nie mieli innych poważnych opcji zawodowych. Dziś tej ekipie Strzępka mówi do widzenia, spadajcie, nie mam dla was planu rozwoju, nie będzie ról i propozycji, zajmujecie komuś miejsce. I to jest główny punkt zapalny tej awantury. Zwalniani artyści zaczynają się bronić, obserwatorzy wchodzą w tryb empatii. Można tak na logikę udowodnić brak talentu i nieprzydatność jednego aktora lub aktorki, no może dwóch, ale dziesięciu, piętnastu, dwudziestu? Niedopasowanie do jakiegoś modelu teatru nie oznacza, że człowiek jest śmieciem i trzeba się go pozbyć. Może lepiej przeformatować model, żeby ocalał człowiek?

Nie zaskoczyła mnie nowa retoryka Strzępki. Wiadomo było, że ściągnie swoich przyjaciół i ulubieńców do teatru, na ten scenariusz zwracałem uwagę zaraz po wyborze komisji konkursowej. Miała do tego prawo. Ale co innego kosmetyczne zmiany, doproszenie kilku osób, a co innego całkowita destrukcja zespołu. Nie wierzę, że głosując na Strzępkę, przedstawicielka zespołu w komisji głosowała za jego likwidacją. Może się ten zespół Strzępce nie podobać, ale w takim razie po co szła do tego akurat teatru? To nigdy nie było jej miejsce. Zrobili tu z Demirskim tylko jeden spektakl na koniec dyrekcji Miśkiewicza – Sprawę Jakuba S. U siebie byli we wrocławskim Polskim, w Wałbrzychu, w krakowskim Starym Teatrze. Tam Strzepka znała teren, działałaby w ramach progresywnego modelu. Teraz w Warszawie zamiast przekonać zespół do swoich racji, wyedukować go, zabrać we wspólną podróż, dyrektorka chce jego podmiany. To trochę tak, jakby – używając złośliwej analogii – wygrać konkurs w Teatrze Narodowym i mimo obietnicy kontynuacji wypisanej w założeniach konkursowych zmienić go w Studium Monodramu, Performansu, Instalacji i Piosenki, zwalniając wszystkich aktorów niepasujących do tej nowej wizji łącznie z seniorami. Można to zrobić, ale po co?

7.
Po lekturze wywiadu Strzępki ludzie pytają:
– Czy lewicowa i feministyczna artystka ma prawo używać ultraliberalnej retoryki i korporacyjnych metod w procesie zarządzania zasobami ludzkimi?
– Czy rebranding Dramatycznego musi skutkować nie tylko zmianą metod pracy nad przedstawieniem, przeorientowaniem repertuaru i szukaniem innej widowni, ale również czystkami personalnymi w każdym z możliwych pionów?
– Czy nowa dyrektorka instytucji ma prawo zasłaniać się niewiedzą na temat finansów teatru, bo tej wiedzy nie zdobyła ani przed, ani po konkursie, mimo że to nie takie trudne do sprawdzenia…
– Czy wolno traktować zespół Teatru Dramatycznego jako zbiór nieudaczników, których źle wykształciła warszawska Akademia Teatralna i niepotrzebnie przyjął na etat zły dyrektor Tadeusz Słobodzianek?
– Czy powinno się żądać od każdego aktora i aktorki predyspozycji performerskiej, nieustannej potrzeby zmiany świata, osobistej wypowiedzi politycznej i obyczajowej?
– Czy trzeba i czy można pracować w teatrze tylko z ludźmi, którzy podzielają nasz światopogląd?
– Czy zwalniani z pracy aktorzy muszą czuć wdzięczność wobec Strzępki, bo odchodząc, dają w teatrze przestrzeń dla koniecznej restrukturyzacji, a im samym świta szansa na nowy start zawodowy, więc w ogóle zwalniająca dyrekcja ratuje im życie i kariery, wyrywa z marazmu?
– Czy naprawdę za wszystko co złe w Dramatycznym odpowiada zdaniem Moniki Strzępki Donald Tusk, przepraszam Tadeusz Słobodzianek?

8.
Narracja Kobiecego Kolektywu na temat tego, co naprawdę dzieje się w Dramatycznym, drastycznie rozjechała się z tym, co postrzegamy. Wizerunek medialny dyrektorki kłóci się z jej zachowaniem, deklarowany światopogląd – z postawą wobec pracowników. Paweł Demirski mógłby napisać taki oto fragment o tej sytuacji. Wierszem białym:

prysła mydlana bańka
zatrzeszczały filary utopii
pieczołowicie konstruowanej
przy Placu Defilad
w sterczącym do góry jak chuj dramatycznym Pałacu
przez naprawdę fajne dziewczyny
z których powodu
sypie się kurwa wizja teatru instytucji opiekuńczej
wspólnoty artystów i widzów
bo jednych zwalniają
a ci drudzy mówią
że nie będą przychodzić
żeby zobaczyć kogo nie ma
nie będą przychodzić
w paszczę rewolucji
która zjada cudze dzieci
tak
taki był napis przed teatrem
ale w innej sprawie

9.
Być może Monika Strzępka byłaby doskonałą dyrektorką Teatru Dramatycznego, ważną i inspirującą postacią życia teatralnego, ikoną postaw środowiska, gdyby tylko ktoś powstrzymał ją od publicznych wypowiedzi, wstrząsających wywiadów, wpisów facebookowych. Gdyby robiła swoją rewolucję po cichu. Mordowała dawne struktury i ludzi poza światłem reflektorów, bez tej całej retoryki, bez deklaracji, że walczy ze złem. Znane z Wrocławia i protestu w obronie Teatru Polskiego gesty zaklejania ust artystów taśmą mogłoby nabrać nowego holistycznego znaczenia. Zaklejona Strzępka milczy, Strzępka nie mówi rzeczy, które nie tylko prowokują opinię publiczną, ale działają na szkodę jej samej i sprawy, o którą walczy.

10.
Dziwi mnie nieco postawa organizatora. Aldona Machnowska-Góra, matka chrzestna obecności Strzępki w Dramatycznym, bagatelizuje deziluzję, jakiej w tej chwili doświadcza Teatr. Przecież strategia miasta była w ostatnich sezonach jasna: w zarządzaniu instytucjami słuchajmy zespołów. Tym się różnimy od PiS-u. Dobrostan pracowników jest ważniejszy niż komfort i monumentalne wizje dyrekcji. W głośnych sporach: zespół TR Warszawa kontra Natalia Dzieduszycka i Grzegorz Jarzyna, zespół Teatru Kwadrat kontra Andrzej Nejman, zespół redakcji „Dialogu” kontra Instytut Książki i Antoni Winch, miasto zawsze brało stronę załogi. TR dostał na szefową tę osobę, której zażyczyli sobie aktorzy. Kwadratem kieruje przedstawicielka załogi. Zbuntowani redaktorzy „Dialogu” dostali wsparcie od Trzaskowskiego na wydanie kilku numerów poza Instytutem Książki. Zespół Teatru Dramatycznego takiego wsparcia nie otrzymał. Władze Warszawy nie uznały go za podmiotowy, godny ocalenia, zachowania integralności. Może dlatego, że w Dramatycznym ludzie są podzielni, walczą dwie frakcje. Jednak taka skala zwolnień i rebrandingu powinna być sygnałem alarmowym dla Machnowskiej-Góry et consortes.

W takich sporach zawsze warto być po stronie zwalnianych, obronić ich lub zabezpieczyć im miękkie lądowanie.

Są też w środowisku osoby popierające politykę i narrację Strzępki. O, jak bardzo jest wybiórcza lewicowa wrażliwość.

Przypominam – w Dramatycznym zwalniają nie tłuste liberalne koty, tylko aktorów seniorów i młodych na dorobku, drugi plan, prekariat teatralny.

Wychodzi na to, że jak my zwalniamy, to wszystko jest OK, a jak nas zwalniają, to jest zbrodnia. Czystki Cezarego Morawskiego w Teatrze Polskim były złe, zwalnianie przez Romana Osadnika aktorów Agnieszki Glińskiej z Teatru Studio – dobre. Obecny przykład Dramatycznego będzie jak znalazł na przyszłość do antologii tak zwanej „słusznej i dobrej lewicującej przemocy strukturalnej”.

11.
Dziesięć lat temu pracowałem z Izabelą Cywińską nad jej książką Dziewczyna z Kamienia. Była to miła i owocna współpraca, bardzo się z panią Izą polubiliśmy. Były chwile, że myśleliśmy o przeszłości i teraźniejszości jak jedna osoba. Żyłem jej dawnym, przedwojennym i peerelowskim, życiem, śniły mi się sceny z jej dzieciństwa, zdawało mi się, że to ja, a nie ona to wszystko przeżyłem, a ona próbowała to zapisać współczesnym językiem, wytłumaczyć swoje wybory ideowe i artystyczne dzisiejszemu czytelnikowi. „Żelazna Cywa”, wszechmocna dyrektorka kilku teatrów, której bali się partyjniacy i ministrowie, przeraziła mnie właściwie tylko w jednym momencie. Był rok 1970. Cywińska dostała propozycję objęcia Teatru Bogusławskiego w Kaliszu. Była młodą reżyserką, podobały się widzom, środowisku, władzy i krytyce jej poznańskie spektakle. Lokalni notable zawieźli ją na spotkanie z zespołem odchodzącej z Kalisza dyrektor Aliny Obidniak. Cywińska obejrzała scenę i jej zaplecze, Dom Aktora, miasto. Oprowadzono ją po gabinetach i całej administracji. Wieczorem odbył się wieczorek zapoznawczy: postawiono stoły w foyer, kiełbasa i wódka na białych obrusach, zaczęło się wspólne picie, zespół ciekawy nowej szefowej obserwował ją bardzo uważnie, żartowano z jej temperamentu, fryzury i minispódniczki. Cywińska piła i tańczyła z aktorami do rana. Wszyscy chyba wyszli z tej imprezy z przeświadczeniem, że jest miło, że jest chemia. Jednak wkrótce nowa dyrektor wróciła do Kalisza z pomysłem na własny teatr i zupełnie nowy, młody zespół (chyba jako pierwsza w polskim powojennym teatrze dostała zgodę na całkowitą wymianę załogi artystycznej teatru).

Oddajmy jej głos:

„Ale zanim ich wszystkich przyjęłam, musiałam zrobić dla nich miejsce, a więc zwolnić zespół, który w Kaliszu zastałam. Ranienie ludzi, rozwiewanie ich złudzeń, zawsze jest czymś niewyobrażalnie trudnym i bolesnym. Szczególnie jeśli ma się w sobie choć trochę empatii. Łatwiej, jeśli przed oczami majaczy cel, jaki sobie postawiliśmy i wie się, że to jedyna droga prowadząca do jego realizacji. Po prostu trzeba to zrobić. Zaczęłam od razu. To był upiorny dzień, ale tylko jeden. Postanowiłam odbyć za jednym zamachem wszystkie rozmowy. Kilkoro z aktorów przewidywało już wcześniej, że ich zwolnię. Ci od razu trzaskali drzwiami i wychodzili. Zdarzało się, że byli wśród nich amatorzy. Z pozostałymi było różnie. Miałam dla nich kilka miejsc zaklepanych wcześniej w innych teatrach. W Gorzowie, w Rzeszowie i gdzieś jeszcze udało mi się umieścić parę osób, którym inaczej groziłoby bezrobocie.

Raz tylko się złamałam. Jako jedni z ostatnich weszli do gabinetu Stefania Błońska – koścista i wysuszona pani, i Zygmunt Fok, jej mąż, mały i kulkowaty… Od razu zobaczyłam u niej na ręce numer oświęcimski. Zostawiłam ich w zespole i potem nie żałowałam. Oboje okazali się przydatni i sympatyczni.

Nareszcie skończył się ten upiorny dzień, w którym w imię czystości sprawy (bo większości skazanych nie zdążyłam przecież poznać!) zrobiłam tyle krzywdy ludziom. Musiałam wybierać pomiędzy przyszłością teatru, a losem aktorów i ich rodzin, których jako zupełnie niewinnych, zakładając z góry, że się nie dostosują, skazałam na tę banicję. Czy naprawdę musiałam tak zrobić? – tłumaczyłam się sama przed sobą. Po latach rozmawiałam z Jurkiem Grzegorzewskim, który uciekł z Wrocławia, gdzie przez chwilę był dyrektorem w Teatrze Polskim. Uciekł, bo nie chciał, nie mógł, nie potrafił decydować o czyimś losie, zrobić coś takiego jak właśnie ja zrobiłam tego dnia w Kaliszu, stawiając dobro teatru ponad wszystko… Może powinnam być podobnie radykalna w chwili, kiedy obejmowałam dyrekcję w Ateneum? Odbyć rozmowy ze wszystkimi z założeniem, że kto nie godzi się na moje warunki budowania teatru naprawdę zespołowego, musi pożegnać się z tą sceną. Czemu umiałam to zrobić na początku swej dyrektorskiej kariery, a nie umiałam na jej końcu? Czemu się nie odważyłam? (…)

Wtedy w Kaliszu, tamtego okropnego dnia zrozumiałam, że takie wybory będą teraz należeć do moich codziennych obowiązków. Wybór to odpowiedzialność.

Zamknęłam gabinet, zgasiłam światło i poszłam do najbliższej restauracji. Nie chciałam już nikogo więcej widzieć. Zamówiłam wódkę i sama, po raz pierwszy w życiu, piłam kieliszek za kieliszkiem, patrząc na ten prowincjonalny, brudny, obcy mi lokal i chcąc zrozumieć, co mnie przywiało do tej knajpy, do tego miasta, dlaczego jeszcze dzień wcześniej byłam taka szczęśliwa, radośnie zapatrzona w przyszłość”.

Tyle Izabela Cywińska. Na dzisiejsze standardy jest to opowieść o blaskach i cieniach rebrandingu, dowód na okrucieństwo artysty, który chcąc stać się urzędnikiem i menedżerem swojej wizji, musi robić to, co jest bezwzględne i konieczne. To mocny głos za innym niż polski modelem teatralnym, w którym to nie zespół, a artysta, nowy dyrektor, jest strażnikiem jakości i idei teatralnej, przejmuje gmach i buduje w nim teatr dla siebie i swoich ludzi. Teatr jest pochodną jego idei, a nie twórczym rozwijaniem istniejących zasobów przez nowego człowieka. Wiemy, że Cywińskiej się wtedy udało, jej teatr i nowy, młody zespół był objawieniem w Polsce. Jedyne, czego nie można przykryć tą opowieścią, to rozgoryczenie zwalnianych aktorów, którzy między dwoma spotkaniami z Cywińską żyli nadzieją.

Nigdy nie mogłem pojąć szczeliny oddzielającej te dwa dni z życia Cywińskiej – hulaszczej nocy picia i bratania się z aktorami i rychłych trudnych rozmów w gabinecie prowadzących do zwolnienia ludzi, z którymi reżyserka bawiła się wcześniej. Wygląda na to, że już wtedy na wieczorku zapoznawczym Cywińska zaznajamiała się z ludźmi, co do których nie miała żadnych artystycznych planów. Wiedziała, że za chwilę ich zwolni. A jednak nie czuła żadnego zgrzytu, kontrowersji etycznej: była sympatyczna dla nich, a oni byli sympatyczni dla niej. Bo to nie tak, że Cywińska z nocy była kłamstwem i obłudą, a ta z dnia zwolnień bezwzględną koniecznością. Między wieczorkiem zapoznawczym ze starym zespołem, a brutalnym przygotowaniem miejsca na nową załogę widnieje uskok tektoniczny, pęknięcie w człowieku i w modelu teatralnym odzwierciedlającym porządek świata. Przyjacielskie gesty, gesty zaufania i bliskości zasłaniają na chwilę prozę życia, weryfikację potencjalnych współpracowników. Obie Cywińskie były w tych momentach absolutnie prawdziwe. A jednak ich zestawienie wywołuje we mnie trwogę. Nie umiałbym powiedzieć kilkunastu osobom, że są zbędni i tak samo nie umiałbym najpierw beztrosko bawić się z nimi, igrać z ich niewiedzą, nieświadomością tego, co się zaraz stanie.

Historia Cywińskiej rymuje mi się z narracjami i decyzjami Moniki Strzępki w Teatrze Dramatycznym. Żeby zacząć swój teatr, trzeba spalić ten poprzedni. Zawsze aktualne jest pytanie: czy warto? I co potem zrobić z tą krzywdą, jaka przy tworzeniu nowego się dokonała?

Cywińska nigdy o kosztach ludzkich formatowania teatru w Kaliszu nie zapomniała. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, od razu załatwiła pracę w różnych teatrach w całej Polsce wszystkim (sic!) zwolnionym przez siebie aktorom. Czy Monikę Strzępkę stać byłoby na taki gest? Obdzwonić innych progresywnych lub tylko empatycznych dyrektorów i poprosić o etat dla swoich byłych. Chyba takiego przynajmniej gestu oczekiwałbym od lewicowej i feministycznie wrażliwej twórczyni. Nie pasujecie do mojego teatru, ale pasujecie do innych. Spróbuję wam pomóc. W końcu od tego mamy progresywną sieć teatrów. Albo po prostu znajomych w teatrach mieszczańskich.

Tyle że nie jest to rok 1970. Rynek dławi się aktorami. Strzępka nie wykona takiego telefonu.

08-11-2023

Komentarze w tym artykule są wyłączone