Kołonotatnik 42: Wojna stuletnia
1.
Działo się to w listopadzie 2011 roku. TR Warszawa pojechał do Mińska na międzynarodowy festiwal teatralny ze spektaklem Między nami dobrze jest. Na Białorusi jak to na Białorusi: rządzi tyran, opozycja siedzi. Inflacja galopuje, portfele puchną od śmieciowych banknotów, ale prasa nie ukazuje się w poniedziałki, bo dziennikarze mają ustawowe prawo do dnia wolnego od pracy. Radio zamiast o arabskiej rewolucji donosi, że w stołecznym metrze zabrakło żetonów do bramek. I co najważniejsze – festiwalowy bankiet na cześć teatru Grzegorza Jarzyny odbywa się w noc przed pierwszą prezentacją jego spektaklu. Sukces świętuje się więc a priori, a gra się już po otrzymaniu gratulacji od miejscowych decydentów od kultury. Zanim znalazłem się na tym bankiecie, odebrałem w hotelu dziwny telefon w samo południe. Dzwonił wewnętrzny hotelowy numer. „Gospodin Drewniak?” – wyszeptał jakiś kobiecy głos w słuchawce. „Da, da, on…” – odparłem z refleksem. „Ja was lublu!” – wypaliła dziewczyna po drugiej stronie kabla. Chyba opacznie pojęła moje milczenie, bo zaraz dodała pośpiesznie: „I love you!”. Owszem, byłem zaintrygowany tajemniczą wielbicielką, ale bez przesady. Ileż można rozmawiać o teatrze? I to jeszcze w obcych językach? Żeby jej jednak nie urazić, wydukałem do słuchawki, że jeszcze nie widziałem przedstawienia Jarzyny (oczywiście łgałem jak pies!), a po drugie – pękły mi oprawki od okularów i czy ona nie wie przypadkiem, gdzie w hotelu lub najbliższej okolicy można dostać klej SuperGlue? To akurat było prawdą. Szybkość, z jaką się rozłączyła, była dowodem, że prawdziwe teatromanki nigdy nie wybaczają mężczyźnie upodobania do krotochwil. Bałem się, że drugi telefon będzie od chłopaka i po niemiecku. Toteż ubrałem się i w rezerwowych przeciwsłonecznych okularach wybrałem się na zwiedzanie miasta. Gdzieś tak po dwudziestej pierwszej przekroczyłem próg najlepszej w mieście restauracji ormiańskiej. O, Bogowie, trucizny mi dajcie! Cóż to była za stypa, piekło, piekło, piekło… Sami reżimowi ministrowie, szemrani biznesmeni, grupa organizatorów festiwalu, polski konsul z musu, no i zespół Jarzyny. Białorusini nie byli zainteresowani polskimi artystami, polscy artyści patrzyli krzywo na opuchłe mordy aparatczyków. Notable przyszli bez żon i gadali o interesach. Sztuczne pozy, nerwowe, ukradkowe spojrzenia, kto wchodzi do sali, a kto wychodzi, poprzebierani za ministrów bandyci i mafiosi jakiś czas czekali na Łukaszenkę, ale się nie pojawił, mimo to napięcie nie zeszło z bankietowej braci. Jakby mi ktoś powiedział, że wódka i zakąski są zatrute, to bym uwierzył. Tak musiała wyglądać uczta w Makbecie lub Balladynie. Bal na Titanicu już w fazie podwodnej. Fałszywy blichtr i strach, wszędzie strach, że to, czyli reżim, za chwilę się skończy. A może to był wstyd? Ich przed nami i nasz, że tu jednak jesteśmy. Co można było robić? Nie było gdzie uciekać. Piliśmy. Polacy rozmawiali z Polakami, Białorusini z Białorusinami. Sandra Korzeniak ćwiczyła jakiś monolog z Marylin Monroe, mamrocząc go do ściany. Jarzyna deklarował, że chciałby zrobić w białoruskim teatrze II część Dziadów, bo tylko ta go interesuje. Do kotleta przygrywał energetyczny zespół, takie białoruskie ska, ale nikt nie tańczył.
I dopiero w tym momencie pojawia się prawdziwa i jedyna bohaterka tamtego wieczoru, zaczyna się moje wspomnienie o pani Danucie Szaflarskiej. Niespodziewanie weszła na parkiet. Wciągnęła też Sandrę i inne dziewczyny z TR. I zaczęły tańczyć. Spięci Białorusini nie wiedzieli, kim jest ta podrygująca żwawo starsza pani, jeszcze nie wiedzieli, ale z miejsca się w niej zakochali. Młodzi organizatorzy podeszli bliżej i zaczęli bić brawo, notable gdzieś się pochowali, sztywna dotąd para quasi-hollywoodzkich prezenterów-wodzirejów wykrzykiwała entuzjastycznie: „Smotritie, kak babuszka tańcujet! Babuszka!”. Jakby to jedno słowo coś w nich pootwierało. Zżymałem się wtedy na to słowo. Jaka babuszka? Bo przecież dla nas pani Danuta to Aktorka, dama, legenda. Ale i dokazująca staro-młoda dziewczynka, figlarna, łobuzowata ciocia, z którą pogawędek nigdy nie masz dość. Cóż, dla nich, w tamtą białoruską noc, była tylko szaloną babcią-tancerką. Niewiarygodnie żywotną, łamiącą konwenanse starowinką, którą ktoś wpuścił na salony i parkiety władzy… Postsowieckie aktrissy, nestorki teatru, jeśli już gdzieś wychodzą obwieszone orderami, reprezentują Teatr, Historię i Ojczyznę. Stąpają godnie, siadają ciężko w fotelach, nie podoba im się teatr, jaki jest teraz. Prychają, narzekają, wygrażają, pouczają. Widziałem takie na uniwersytecie, na białoruskich scenach… A oni, Białorusini, pierwszy raz zobaczyli panią Danutę. Szaflarska miała w nosie Łukaszenkę, aparatczyków i tutejszy obyczaj. Tu nikt nie tańczył, a już na pewno nie seniorzy. Patrzyła na swoje stopy i wywijała hołubce, muzyka ją porwała, ale to nie był zwykły taniec, bo pani Danuta jakby grała, że tańczy, pokazywała, jak można, co wolno i jak bardzo. W jednej chwili spadła z ludzi nieufność, coś pękło, z parkietu zaczęła świecić czysta, absolutna radość życia. I zarażała nas po kolei. Pani Danuta była źródłem tej jasności. Wołała co jakiś czas: „Wcale nie jestem zmęczona! Bardzo dobrze się czuję! A o co chodzi?”. Tamten taniec na festiwalowym bankiecie był dla Białorusinów – ale i dla nas – lekcją, jak cieszyć się chwilą i smakować wolność w najprostszej, fundamentalnej postaci. Daleki jestem od tezy, że tańcząc w Mińsku ku uciesze i przerażeniu postronnych obserwatorów, pani Danuta skompromitowała reżim. Ale przecież przez te kilkadziesiąt minut swego ekstatycznego tańca przynajmniej zwiesiła jego depresyjne działanie.
Danuta Szaflarska od stu lat toczy swoją małą prywatną wojnę o wolność bycia Danutą Szaflarską.
2.
Taką radość życia, wiarę w siłę młodości i dumę z tego, że ma się ciało, twarz, głos i stopy, widziałem jeszcze tylko raz, to znaczy trzy razy, ale zawsze za sprawą jednego teatru, jego zespołu i repertuaru. Teatr nazywa się od niedawna Pijana Sypialnia i od zawsze prowadzi go Stanisław Dembski. Tworzą go młodzi, dwudziestoparoletni aktorzy amatorzy, studenci archeologii, psychologii, wiedzy o teatrze. Generalnie warszawiacy z odzysku. Aktorzy z powołania, młodzi z obowiązku. Dembski dobiera ich wedle sobie tylko znanego klucza. Szuka twarzy prawdziwych, osobowości, postaci charakterystycznych, o naturalnej vis comica. Wspólnie uczą się śpiewu i tańca, a potem wybierają się w podróż w czasie. Mają w repertuarze Wyjowisko według sztuczki Bohomolca, Osmędeuszy Białoszewskiego i Wodewil warszawski na motywach niedokończonej komedii Feliksa Schobera. Dembskiego i jego zespół interesują zapomniane gatunki sceniczne, rekonstruują styl gry sprzed stu i więcej lat. Bawią się w teatr, którego nie ma, żeby odnaleźć jego fundamenty, poczuć, jak smakował wykonawcy, jak działał na widza. To jakby „wskrzeszanie umarłych królestw”, świadomy gest powrotu do dawnej siły teatru. Szukania bezinteresownego śmiechu, czystej beztroski, naiwnej lekkości. Dembski i jego aktorzy nie są jednak tylko rekonstruktorami, nie żądają bezwzględnej wierności dawnemu teatrowi, potrzebują go raczej jako napędu, konwencja retro patronuje ich pracy, ale zawsze przyszpilają ją współczesnością. To trochę tak, jakby wiernie kopiując stary, czarno-biały obrazek, odgrywali nagle pod nim garstkę komputerowych pikseli. Są w ich spektaklach sceny, gdzie skoczne operetkowe takty przykrywa dyskotekowy rytm. Ale tylko na parę sekund. Jest jak memento, przeczucie, czym to się wszystko skończy: teatr, świat, konwencja. Dembski stawia na bohatera zbiorowego, owszem, wyciąga z roztańczonego, rozdokazywanego chóru indywidualności, ale każe się dzielić liderowaniem, każdy ma swoje przysłowiowe pięć minut, zaistnieje i wraca do grupy. Młodzi z Pijanej Sypialni śpiewają świetnie, nie łaszą się do publiczności, tylko próbują uwierzyć w prawdę takiego niedzisiejszego stylu gry. Czuć, że jest im dobrze ze sobą na scenie, że nie przeszkadza im kostium ani sztampowy dialog. Bo życie, prawdziwe życie, jest w nich, a nie w postaciach. Zadanie polega na tym, by prywatny wigor przenieść do ciała bohatera, poruszyć nim, rozpędzić. A wtedy styl retro hula. W najpiękniejszej scenie Wodewilu warszawskiego z ciał aktorów utworzona zostaje karuzela. Dwie młode prowincjuszki, ukrywane przez żulików z Powiśla, utworzą oś, cztery pozostałe aktorki rozłożą parasolki, a grupa chłopaków będzie krążyć wokół nich z krzesełkami w wyciągniętych rękach. Karuzela na Bielanach. XIX wiek, przedwojenna Warszawa, duchy od Białoszewskiego – Dembski przywołuje te obrazy i dźwięki wcale nie przeciwko współczesnemu teatrowi. Przecież jego wodewil składa się z dwóch części. Po akcie retro przychodzi akt doraźny, kabaretowy, ironiczny. Opowieść o przygodach przedwojennych prowincjuszy na wycieczce po fascynującej, zmysłowej i troszkę niebezpiecznej stolicy urywa się w połowie. A potem jesteśmy już w dzisiejszej Warszawie na castingu w prywatnym teatrze. Młodzi aktorzy zrzucają marynarki, kaszkiety i kapelusiki i zmieniają się w grupę hipsterów, dziewczyny przebierają się dyskretnie, tylko kolory zostają te same. I zaczyna się drwina z warszawskich scen, środowisk, pani prezydent i celebrytów. Teraz to tamten obraz retro jest pod spodem, bo Pijana Sypialnia dalej śpiewa szlagiery z przeszłości. Wychodzi im taki przewrotny dialog z Pożarem w burdelu. Tylko że zamiast luzu i mrugania do widza uruchamia się wdrukowany w ich aktorską świadomość gest, ruch i dowcip sprzed lat. Trochę jakby duchy dawnych aktorów próbowały dziś bawić współczesną publiczność, chciały zrozumieć to, co nas dziś śmieszy. Trudno ukryć, że Wodewil warszawski to dwa spektakle arbitralnie zlepione w jedną całość, ale intencja Dembskiego jest czytelna. Teatr wcale nie zmienił się aż tak bardzo, wciąż może działać tak samo, wzbudzać te same emocje widza, pod warunkiem, że uruchomi się sceniczną machinę młodości i żaru. Ktoś powiedział: „Nie lubię takiego teatru, nigdy nie sądziłem, że z własnej woli będę oglądał dzieło z pogranicza operetki, wodewilu i komedii salonowej, a jednak śmieję się na niej, oczu nie mogę oderwać, biję brawo”. Otóż to, wizja Dembskiego jest tak szalona, tak na przekór modom, tak bezinteresowna, że nie sposób jej nie ulec.
W innym lepszym, prawdziwym świecie Stanisław Dembski byłby dyrektorem Teatru Syrena lub Kwadrat, przyciągał nowych, zrażonych mieszczańskim lub progresywnym teatrem widzów i uczył młodych aktorów dawnych konwencji scenicznych.
Wodewil warszawski, tak jak i rok wcześniej Osmędeuszy, a przedtem Wyjowisko widziałem na Biesiadzie Teatralnej w Horyńcu Zdroju, festiwalu organizowanym, jak mi się teraz wydaje, w środę o poranku, co najmniej od stu lat.
3.
Rozpisałem się o rzeczach jasnych i dobrych, bo teraz będzie w Kołonotatniku jakoś tak mocno niekomfortowo.
Nie wiem, czy jest sens komentować jeszcze awanturę wokół Słobodzianka i Dramatycznego, choć konflikt zyskał nową dynamikę i nieprędko się wypali. Ukazał się wywiad z Krystianem Lupą, cara w obronę wzięli przyjaciele (Duda, Luter i Libera), sam Słobodzianek napisał list do „Gazety Wyborczej” i odniósł się do zarzutów Strzępki i Demirskiego oraz diagnozy Mrozka, wykpił „osądzenie zaoczne” w wykonaniu Weroniki Szczawińskiej. Druga strona odpowiedziała internetową jajcarską i złośliwą jak wszyscy diabli przeróbką sceny z Hitlerem z Upadku, rozprawiającym o Słobodziankowych dylematach i udzielającym mu radykalnych rad. Dzięki genialnym frazom: „Ja też znam parę gruzińskich słów, ale niekoniecznie robię z nich sztukę o Stalinie” czy „Turlaj mi Tadeusz groszek” możemy podejrzewać o autorstwo co najmniej Pawła Demirskiego. Pewnie jednak za zamkniętą właśnie anty-Słobodziankową stronę odpowiadał ktoś inny. Z kolei Słobodzianek szydził z adwersarzy, zamykając ich metaforycznie w czołgu Rudego i dzieląc zadaniami podczas ostrzału, pewnie też uruchomił tę blokadę na fejsie. Ostrzegałem dwa tygodnie temu, że padnie w końcu argument: „nagonka” i padł. Zrzuty z rozmów carobójców na prywatnych profilach, które pojawiły się pod 40. odcinkiem Kołonotatnika, pokazują, że naprawdę nie ma przebacz. Albo jesteś przeciwko Slobo, albo giń. Dlatego właśnie zastanawiam się, czy jest sens jeszcze to międlić, bo złe emocje z obu stron sięgnęły już chyba zenitu. Uspokoić mógłby je albo zakaz stadionowy dla Demirskiego i Strzępki, albo jakieś spektakularne auto da fé Słobodzianka. Jako że nie zanosi się ani na jedno, ani na drugie zauważam markotnie, że bardzo trudno jest zająć w tym sporze pozycję pośrodku albo po prostu liczyć ciosy zadawane przez wrogie obozy. Jak się napisze, że jazda po warszawskim dyrektorze Słobodzianku w wykonaniu twórców lewicowych przypomina jako żywo jazdę, którą rok temu wykonały środowiska prawicowe po krakowskim dyrektorze Klacie, od razu dostaje się łatkę krytyka prześladującego Klatę i bodyguarda Słobodzianka. Jeśli zadajemy pytanie, czy naprawdę warto walczyć tymi metodami z nawet najgorszym dyrektorem, to nie znaczy, że bronimy idei „slobopleksu”, posunięć repertuarowych dyrekcji, doboru współpracowników. Mam poczucie niesmaku i oporu wobec strategii nieprzebierania w środkach (teraz już z obu stron), obrzucania się drwinami, ośmieszania przeciwnika, dezawuowania jego pozycji i poglądów. Jest parę złych teatrów w kraju, kilka nawet w Warszawie i będą sobie tak działać jeszcze długo, tymczasem rozwiązanie w Dramatycznym musi nadejść już, teraz, natychmiast. Bo zgliszcza, bo trzeba ratować co się da, zanim będzie za późno. Nie wiem, czy front anty-Słobodziankowy zdaje sobie sprawę, jak groźny byłby to precedens – zerwania kontraktu, skrócenia kadencji. Od tej pory każda władza znajdowałaby się, mogłaby się znaleźć pod presją grup nacisku z prawej lub z lewej strony, którym z różnych powodów nie podoba się jakaś instytucja, jej dyrektor, program. Władza PO nie będzie wieczna, można bez większego ryzyka założyć, że za 4-5 lat ścieżką przetartą przez Strzępkę i Demirskiego pójdą chłopaki z „W Sieci” i będą nękać niewygodnego dla nich dyrektora Łysaka. Akcja zacznie się tak samo: aktor Jerzy Z. lub aktorka Katarzyna Ł. napiszą list otwarty piętnujący repertuar Powszechnego, przyczepią się do frekwencji, napomkną o chybionym repertuarze i trwonionym Hübnerowskim kapitale, wstawią się za marginalizowanymi aktorami z dawnego składu. Może tak być? Może. W końcu te pierwsze pół roku Łysaka – tak jak swego czasu pierwsze pół roku Klaty – na kolana nie rzuca. I jak się wtedy będziemy bronić? Jakich argumentów użyje Strzępka czy Szczawińska na rzecz Pawła Łysaka? „Zostawcie go, bo jest nasz?” Jak podważy się etyczny wymiar takiej akcji środowiskowo-medialnej, skoro teraz akceptujemy metody grillowania Słobodzianka? Tak, to jest kwestia smaku, a nie skuteczności. Anty-Słobodziankowcy są skuteczni i pewnie nawet mają rację. Widziałem ledwie trzy realizacje w „slobopleksie”, więc repertuaru i linii ideowej Dramatycznego nie bronię. Zawahałbym się jednak przed niektórymi chwytami. Te wszystkie głupkowate, prześmiewcze foty Słobodzianka umieszczane na profilu, te dobre rady, by zajął się tylko pisaniem… Przecież tak zhejtować można każdego niewygodnego. Dla idei. Dla postępu. Dla szansy na drugą przyjazną scenę w stolicy. Jednak zadawałbym pytanie, czy warto w tej walce przekroczyć etyczne granice? Czy można okraść złodzieja? Wolno zabić zabójcę? Czy kogoś, kto w nie do końca przejrzysty sposób otrzymał dyrekcję Dramatycznego, ale jednak jest, był cenionym artystą, można zwalczać tak globalnie i detalicznie zarazem? I nic się nie stanie? Moim zdaniem się stanie.
Sposób w jaki Strzępka i Demirski przedstawiają swoje racje w materiale w „Newsweeku”, są już bardziej wyważone; pierwszy tekst z „Wyborczej” był bezczelny i walił na odlew w bogu ducha winnych aktorów i reżyserów, którzy przecież też chcą swój zawód uprawiać i jeszcze się z wielkim Slobo nie pokłócili. Może też i o to chodzi, żeby tą akcją pokazać moc, że każdy, kto zalezie wściekłemu tandemowi i jego kolegom za skórę, zostanie tak przemaglowany, zlinczowany, że nie zipnie.
Słobodzianek broni się źle albo genialnie. Bo z jednej strony schodzi do poziomu atakujących, kopie się z nimi po kostkach, jęzor wywala, bolszewicką łatkę przykłada, zmienia cały spór w coś prywatnego i absurdalnego, można odnieść wrażenie, że to stryj z młodym kuzynem biją się sztachetami na weselu, a z drugiej strony może o to właśnie chodzi, o odwrócenie uwagi od merytoryki, absurd zaślepia jeszcze mocniej i szybciej niż agresja. W tym drugim wypadku w ataku Strzępki i Demirskiego byłoby sporo bicia piany i rytualnych pokrzykiwań, a mało efektu. Warszawskie władze nie potraktowałyby tej sprawy poważnie. Ot, jeszcze jedna awanturka, zadyma duetu, który potrzebuje permanentnej wojny i stale nowych wrogów.
Z prasowych wypowiedzi Thun-Janowskiego wynika, że miasto nie rozwiąże kontraktu, że medialny zgiełk skrywający poważne zarzuty repertuarowe to za mało, by rozwiązać kontrakt ze Słobodziankiem. Dyrekcje ocenia się u końca kadencji. Broniłem swego czasu Mikołaja Grabowskiego, kiedy atakowano go w drugim lub trzecim sezonie krakowskiej dyrekcji. Tak samo broniłem Krystyny Meissner przed puczystami. I broniłem Klaty po awanturze na Do Damaszku i po zdjęciu Nie-Boskiej Komedii. Tak się nie odwołuje dyrektorów. To znaczy nie powinni ich odwoływać dziennikarze, krytycy, oburzeni artyści. Wszystkie znane mi przypadki skutecznych odwołań miały swoje źródło w buncie zespołu, determinacji urzędników, zmianie układu politycznego. Krystynę Meissner pozbawił stanowiska w Starym Teatrze bunt zespołu aktorskiego i technicznego. Remigiusz Caban z Rzeszowa został usunięty pod byle pretekstem, gdy zmienił się układ polityczny w województwie. Janusza Wiśniewskiego pognębiły oskarżenia o mobbing i molestowanie, dziwne wydatki na finansowany przez Teatr Nowy projekt afrykański jego syna. Maciej Nowak odszedł z powodu długów teatru i zarzutów polityków PO natury obyczajowej i repertuarowej. Wojtek Klemm w Jeleniej Górze nie podbił lokalnych elit, nie przyciągnął publiczności, robił teatr festiwalowy, warszawski, lewicujący. Odwołali go politycy pospołu z urzędnikami.
Nie wierzę w skuteczność medialnej debaty nad poziomem repertuaru Dramatycznego. Ani nie będzie ona miała funkcji dyscyplinującej Słobodzianka, który wypuści oto teraz cykl premier-arcydzieł, ani nie doprowadzi do wakatu na stanowisku dyrektorskim. Pogorszy się tylko atmosfera w samym teatrze, tak że przygotowanie tu przyzwoitego przedstawienia będzie naprawdę graniczyło z cudem. Zgliszcza będą jeszcze bardziej dymić. Trochę już na odpowiedzialność atakujących. Słobodzianek zostanie do końca kadencji, bez możliwości ruchu, bez sojuszników. Miasto go nie odwoła. W ten sposób będzie jeszcze gorzej, niż było. Owszem, namacano problem, postawiono diagnozę, przecięto wrzód. Tylko że nie wiadomo jak leczyć. I kogo.
4.
Wojna stuletnia też się kiedyś zaczęła i jakoś nie mogła skończyć. Wojna o Dramatyczny potrwa dłużej, niż nam się wszystkim wydaje. Blitzkrieg to nie będzie, oj nie.
11-02-2015
Czy JKZ to jest ten sam facet, który latami chwalił Słobodzianka, a kiedy ten odrzucił jego propozycję reżyserowania w Dramatycznym jakiegoś prawicowego gniota, mści się wściekłym hejterskim atakiem? Czy to jest ten sam gość,który napisał kilkusetstronicowy donos na Ósemki? Reżyser, którego od 20 lat nikt nie chce wystawić?
widz niestety niewiele rozumie. Widzowie powinni działać przed Pałacem (brać sprawy w ręce w wyborach). W teatrze coś zrobić mogą tylko aktorzy. Gdzie jest Ferency, gdzie jest Niemirska? Przecież Słobodzianek zdekonstruował zespół. Grają przede wszystkim ludzie z miasta i nie zostają w bufecie, tylko pędzą dalej. Zero więzi - maksimum zależności od dyrektora za dawanie zarobku. Na tym to polega
W tej groszkowej awanturce widać tylko i wyłącznie idiotyzm betonu instytucjonalnego i procedur biurokratycznych.Zielono w głowie i słomę wysypującą się z butów. Brak rzetelnej, profesjonalnej krytyki. Rozumiem, że widz bardzo szybko mógłby rozwiązać ten papierowy problem, gdyby nie przyszedł w ogóle do teatru. A tu; jest skandalik, jest frekwencyjka. Repertuar Dramatycznego jest dramatyczny. To dopiero jest skandal, który powinien wywołać wojnę. Niestety, Drewniak sam przyznaje otwarcie, że oceny merytorycznej a krytycznej nie może dokonać z podstawowej, fundamentalnej przyczyny. Nie zna całego repertuaru. Tym samym już dziś wieszczę, że Słobodzianek wygra,wygra i zostanie na kolejną kadencję, bo zachowuje się i działa jak rasowy polityk, który wszystko obiecuje/program na dyrektorowanie, kłamstwo umowy z reżyserami, itd./, nic nie osiąga, nie robi poza dopuszczaniem skandalicznych spektakli do publicznego oglądu/ poziom artystyczny leci na łeb na szyję z przedstawienia na przedstawienie na dużej scenie, moim zdaniem/ a pijar, również dzięki tej zadymie, ma doskonały. Dla siebie, nie dla teatru. I to jest destrukcyjne. Pokazuje innym dyrektorom, jak lawirować z mocą prawa. To nowy styl dyrektorowania przez medialny skandal, żonglerkę statystyczną. Dla nikogo nie jest tak naprawdę ważne co z teatrem, jego poziomem, repertuarem. Teatr jest w tym całym sporze najmniej ważny. Szkoda. Zwracam się więc do widzów: weźmy sprawę w swoje ręce. Bo to za nasze pieniądze każdy rozgrywa swój własny interes. I nie jest to sztuka najwyższych lotów a marny, nędzny manipulacyjny gniot polityczny. Jeśli naprawdę interesujemy się sztuką, jeśli nie jest nam, widzom, obojętne, gdy ważne jest nie to, co jest w teatrze grane a to, co się gra poza nim. Ugrywa nie dla nas, widzów i teatru, a dla siebie. W gruncie rzeczy podłe to i niskie.
Drewniak nie odróżnia prawdy odnfałszu. I nie przewiduje wyniku wyborów. www.jacekrzysztof.blog.onet.pl