AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 65: Ale jazda

 

1.
Bardzo mi przykro, muszę to głośno i dobitnie powiedzieć: skład finałowej trójki kandydatów w konkursie na dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru im. Kochanowskiego w Opolu jest kompromitacją całego środowiska. A najbardziej jego progresywnego, młodego, rewolucyjnego skrzydła. Nie mam nic do panów, którzy doszli do etapu przesłuchań przed komisją – choć o polsko-kanadyjskim aktorze i reżyserze Mirosławie Połatyńskim nie wiadomo za wiele, a znane mi z przecieków jego plany ekonomiczno-artystyczne na milę pachną komercjalizacją sceny, Adam Sroka A.D. 2015 to nie jest już ten sam przewidywalny dyrektor i poszukujący reżyser z końca lat dziewięćdziesiątych, nie daje żadnych podstaw ku temu, by wierzyć, że powtórne wchodzenie do tej samej rzeki ma jeszcze sens, a Jacek Bunsch również za długo był na artystycznym aucie po gdyńskiej dyrekcji, by teraz mógł przekonująco grać rolę opolskiego Andersa na białym koniu. No tak, nie są to kandydatury, które powalają. Nawet opolskie władze to zauważyły. Nie wybrano dyrektora w pierwszym podejściu, za miesiąc cała procedura konkursowa zostanie powtórzona.

Charakterystyczne, że do konkursu nie zgłosił się nikt z młodych reżyserów, nikt z twórców, których dyrektor Tomasz Konina zaprosił do współpracy za swojej kadencji. Oczywiście – kondycja finansowa Kochanowskiego jest zła, ale przecież nie tragiczna, jakieś premiery można na tej scenie zaplanować. Przypuszczalnie nowy dyrektor będzie musiał dogadać się z zespołem w sprawie cięć etatowych. Może na sezon-dwa zrezygnować z monumentalnych produkcji charakterystycznych dla rządów Koniny. Będzie ciężko, będzie iskrzyło na linii aktorzy-dyrektor-marszałek, ale na Boga, chyba warto. Jedna z ciekawszych przestrzeni teatralnych w Polsce, ogromna, otwierająca myślenie scenografów, a jednocześnie trudna do zapełnienia widownia. Nigdzie w jednym miejscu nie zebrało się tylu ciekawych aktorów weteranów, nawet Mikołaj Grabowski, robiąc tu swego czasu poemat Różyckiego, otwierał usta z podziwu i zdumienia. I do tego jeszcze kilku fajnych młodych przyjętych już przez Koninę. Wielkie tradycje festiwalu Klasyki Polskiej, legendarne spektakle, parę nawet z ostatnich sezonów. I co? I nic! Żaden z aktywnych polskich reżyserów nie podjął wyzwania. Nie zaryzykował. Nie czuje związków emocjonalnych z Opolem. Na miejscu opolskiego zespołu poczułbym się, jakby ktoś dał mi w twarz. Machnął mi lekceważąco ręką: „A idźże sobie dziadu opolski stąd!”.

Naprawdę ci artyści nie zasługują na nikogo z pierwszej ligi? Nikt z czołowych moralistów i rewolucjonistów teatralnych nie chce pomóc scenie, która ma kłopoty, nie może na parę lat wyhamować gonitwy po krajowych festiwalach, chwilę popracować dla innych, uratować teatr z piękną kartą? A może nie trzeba nawet go ratować, tylko zwyczajnie przemodelować format tej sceny. Odejść od gigantomanii ustępującego dyrektora. Co jakiś czas skrzykujemy się, żeby ratować Teatr Polski we Wrocławiu, sceny stołeczne, kłócimy się o Stary Teatr w Krakowie. Kiedy jednak w tarapaty wpadają prowincjonalne sceny, środowisko wzrusza ramionami i milczy. Ktoś dopisał mi niedawno pod tekstem, że nawołuję do obrony teatru w Będzinie, a przez własne gadulstwo być może doprowadzam do zamknięcia najpopularniejszego walla w Polsce. Brawo. Rzeczywiście są to porównywalne sprawy i klęski żywiołowe. Oczywiście ten jeden bzdurny komentarz nie jest głosem całego środowiska, ale dobrze oddaje pewien klimat, który w nim zapanował. Nie bronimy stanu posiadania. Przyzwyczailiśmy się, że Wałbrzych, Kielce, Bydgoszcz, Opole dają szansę młodym. Że tam można jechać, debiutować, pracować. A przecież bardzo łatwo jest przeprofilować teatr z artystycznego na komercyjny. Jeleniogórski eksperyment z Bohdanem Kocą był tego świetnym przykładem. Wystarczy przywieźć swojego człowieka, telewizyjną gębę, znajomka ekonomistę i już – wajcha programowa przestawiona. Teatralny pociąg zatrzymuje się na bezpiecznej stacji. W teatrze będzie spokój, a niczego władza mniej nie lubi niż niepotrzebnego fermentu.

Ten nieszczęsny opolski konkurs na dyrektora dał lokalnym politykom wyraźny sygnał, że nie zależy nam na Opolu – choć pracowali tu ostatnio Passini, Garbaczewski, Kleczewska – i że zgadzamy się, że to wcale nie musi być dalej teatr artystyczny. Skoro nikt poza trzema upiorami nie chce go poprowadzić, może niech wejdzie tam menedżer, skorzysta z kubatury sali, organizuje koncerty disco polo, pokazuje Klimakterium 1 i 2, Goło i wesoło, nawet Testosteron. Niech miejsce zarabia na siebie. Skoro nikt nawet z reżyserów średniego pokolenia nie pali się do tej misji, niech weźmie go ktoś z innego obiegu, na przykład z estrady. Rozpuśćmy zespół, bo sprawia kłopoty, dług sam się zredukuje w ten sposób, odpadnie cześć kosztów stałych, sale można zresztą wynająć Galerii Opolanin. Naprawdę tego chcecie, koledzy i koleżanki?

Pamiętam takie rozmowy z Gustawem Holoubkiem sprzed bodaj dwudziestu lat. Pytaliśmy o to, czemu jego ulubieni aktorzy-uczniowie, wówczas czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie, nie biorą teatrów warszawskich, nie próbują być dyrektorami, nie działają w ZASP-ie, nie spłacają długu widzom, nie korzystają ze swojego doświadczenia i miru w środowisku. Holoubek tylko się smutno uśmiechał w odpowiedzi. Bo tak naprawdę chodziło o to, że ci jego ulubieńcy woleli reklamy, telewizję, rozpoznawalność, okładki. Przywołuję tę analogię, bo czuję, że wyrosło nam pokolenie reżyserów egoistów, by nie powiedzieć – pasożytów. Pojmujących swoje naczelne zadanie teatralne jako po prostu „zrobienie dobrego spektaklu”. I już. Wszystkie obowiązki. Można się spakować i myk, myk do następnego teatru. Za co bierze odpowiedzialność reżyser na walizkach, reżyser z walizkami w rękach chwilę po premierze? Podejrzewam, że tylko za własne walizki. Nie żądam od lifestylowych reżyserów wierności wobec sceny, na której się wybili, pracy pro publico bono. Ale złości mnie, że pracują tylko tam, gdzie są światli dyrektorzy, otwarci na nowe trendy, przyzwalający na eksperymenty. I nie pytają, jak długą oni jeszcze podyrektorują i kto przyjdzie po nich. Reżyserzy pasożyci cieszą się, że mają pracę, wolność, swoich aktorów i nic poza tym ich nie obchodzi. Niech zdycha Opole, niech spalą teatr w Będzinie, niech od teraz nie będzie żadnych debiutantów. Oni są już na swoim, im dobrze się dzieje. Zapominają, że liczba progresywnych dyrektorów niekoniecznie będzie stałą rosnącą. Że tradycją polskiego teatru są reżyserzy-dyrektorzy formatujący programy swoich scen, biorący odpowiedzialność za zespół, widownię, miasto. Owszem, przykład Jana Klaty odstrasza, tak samo do niewesołych myśli prowokuje ciężka dola Bartka Zaczykiewicza, Pawła Miśkiewicza, Marka Fiedora, Pawła Łysaka, Bartka Szydłowskiego, którzy walcząc o repertuar swojego teatru musieli nieraz zawiesić własne ambicje na kołku lub przyjąć do wiadomości, że obowiązki administracyjne przykrywają ich oryginalną twórczość. „Jeśli zostanę dyrektorem, nie wyreżyseruję już żadnego przyzwoitego przedstawienia” – powiedział mi najważniejszy obecnie polski reżyser – a mój współpracownik może zapomnieć o pisaniu dobrych sztuk. W życiu nie będę dyrektorem. Tego się nie da pogodzić z reżyserią”. Naprawdę? Znam kilka dziesiątek twórców, którym się to w przeszłości udało. Nie tłumaczmy, że teraz wszystko dzieje się szybciej, że nie wystarczy jeden spektakl rocznie, by nie wypaść z głównego nurtu. Wystarczy tylko pamiętać, że dyrekcja to jednak szansa na tworzenie autorskiego zespołu i takiegoż teatru, skupienie na najważniejszych tekstach. I tak dalej, i tak dalej… Jest rzecz jasna przy tym kupa papierkowej roboty, kłopoty ze związkami, upierdliwe wnioski, straszne księgowe, głupi politycy, wkurzające media lokalne, strach przed kompromitacją. Przepraszam za szczerość – teatrów nie powinni prowadzić krytycy (Krzysztof Mieszkowski jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. No i Jadwiga Oleradzka, i Maciej Nowak…), muzykolodzy, pracownicy muzeum, bronioznawcy… Nawet aktor-dyrektor teatru to okaz rzadki. Polskie teatry są dla reżyserów. Przestańcie się bać, wyjdźcie spod klosza. Dyrekcja to jest, panie i panowie, dorosłość. Akces do krainy dojrzałości. Mówi reżyser: „Biorę odpowiedzialność za coś większego niż spektakl”.

Mam nadzieję, że do drugiego opolskiego rozdania stanie ktoś sensowny z młodych i dorosłych. Inaczej opolski zespół nigdy nam tego nie wybaczy.

2.
Z pamiętnika grubego rowerzysty, część I.

*

Niby wakacje, a nerwy jak w końcówce sezonu. Denerwują mnie miejscy rowerzyści. Jeżdżenie w kółko po mieście i wieczorny powrót do domu na prysznic i kolację nie ma wiele wspólnego z prawdziwą, wyczynową męską przygodą. Nie jest wyczynowym rowerzystą, kto się nigdy nie zgubił. Kto się nigdy nie bał. We dwóch, w trójką, całą grupą. Z rowerzystów teatralnych szanuję tylko Piotra Cieplaka i Marcina Wierzchowskiego. Wielkich rowerowych samotników. Nie zna życia, kto nie służył w marynarce i nie zaznał prawdziwego głodu na wyprawie rowerowej.

*

Moja pierwsza wyprawa rowerowa – zaprzyjaźniam się ze starszyzną wyścigu, sami żylaści faceci po pięćdziesiątce, poprzebierani w kolorowe gatki i sportowe koszulki. Jadę z nimi, dzielnie wiszę na kole, choć zapierniczają ostro. Po trzech godzinach pedałowania non stop w wietrze i deszczu wreszcie stoimy, zamknięty przejazd kolejowy. Podjeżdżam do szpicy peletonu i grzecznie pytam: „Panowie, kiedy robimy przerwę na sikanie?”. „Sikanie jest dla mięczaków!” – odpowiedzieli żylaści i pojechaliśmy dalej. Postanowiłem zostać grubym rowerzystą.

*

Znacie te opowieści o drodze przez tajgę? Uciekinierzy z łagru, doświadczone zeki zawsze brały do kompanii trzeciego, raczej słabego. Nazywano go „panem Kanapką”. Szli i szli przez śniegi i tajgę, aż w końcu ten najsłabszy, Pan Kanapka, umierał z wyczerpania. A oni mieli prowiant na dalszą drogę. Na wyprawach rowerowych wygląda to nieco inaczej, ale też jest ciut drastycznie. Zwykle w podgrupie jedzie dwóch silnych rowerzystów i ten trzeci – bywa, że trzecia – słabszy, słabsza, generalnie niejadek. Kiedy staje się na obiad, zawsze jest szansa, że niejadek coś zostawi na talerzu i będzie można to za niego zjeść bez generowania dodatkowych kosztów. Moja rowerowa koleżanka Ula zamawiała zwykle pizzę, ale nigdy nie jadła brzegów. Jak myśmy ją za to kochali! To były bardzo szerokie brzegi.

*

Co to jest kanapka z mikroelementami, pytają mnie często początkujący rowerzyści. Otóż kanapka z mikroelementami to kanapka posmarowana serkiem topionym, która spadła na pobocze drogi serkiem do dołu. Głód to głód, nie ma to-tamto, jak mawia Piotr Cieplak, podnosi się więc taką upadłą kanapkę i zjada – paprochów nie da się wyjąć, przylepiły się do serka na stałe i dlatego nazywają się mikroelementami.

*

W Albanii. Od osady Fierze do Kukës. W Firze kończy się trasa promu po rozlewisku na Drinie. Myśleliśmy, że jest tam bankomat. Nie było. Jak żółtodzioby wydaliśmy gotówkę w Szkodrze i przejedliśmy ostatnie zapasy. Wyładowaliśmy się z rowerami, trzy domy, sklep, restauracja. Kart nie przyjmują. Do Kukës pod granicą z Kosowem 127 kilometrów przez góry. Dwa, trzy dni jazdy. Nie ma się gdzie cofnąć, z Fierze jest tylko droga w jedną stronę. Mamy dziesięć albańskich leków na cztery osoby. Kupuję chleb, malutkie pęto kiełbasy i paczkę makaronu. Nie mamy soli. Na pierwszym postoju panika. Kto pije moją wodę? Tam pod sakwę spadł mi plasterek kiełbaski, ktoś ją widział? Na drugi dzień gotujemy makaron. Bez soli. Nazywa się spaghetti alla panini. Ugotowaną na butli paciarkę osypujemy okruszkami z worka na chleb. Sól? Można polizać przedramię.

*

Ta sama trasa, godzinę po opuszczeniu Fierze. Podjeżdżamy po kolejne wzniesienie. Upał, rowery rzężą. I wtedy mija mnie ten samochód. Nadmienię, że przez cały tamten straszny dzień minęły nas tylko trzy samochody. Pierwszy, zaraz za tamą, rodzice i dziecko w środku, chyba zrobili zakupy w tym sklepie, w którym nam brakło kasy. Widziałem, że dziecko za szybą jadło loda na patyku i teraz po kilku minutach mijam na asfalcie coś, co przypomina wyrzucony przez samochodowe okno lód. Pamiętam go, jakby to znów było dziś. W Albanii nie ma koszy na śmieci. Niedojedzony lód – zielony w czekoladowej polewie – leżał po prawej stronie szosy. Z naszego peletonu ja jechałem pierwszy, zwłaszcza pod górę, bo wiedziałem, że i tak zaraz mnie wyprzedzą i chciałem mieć choć przez chwilę poczucie przewagi. Więc mijam tego loda wyrzuconego z okna. Jeszcze się nie roztopił, czekoladka jeszcze się trzyma, nawet się nie rozpadł po upadku. Jak ja walczyłem ze sobą! Zatrzymać się, podnieść, zjeść. Następna szansa na cukier – za trzy dni. Ale przecież nie wiem, kto lizał tego loda. Może dziecko miało anginę. Jeszcze tylko anginy mi trzeba. Głodny wyczynowy rowerzysta z anginą. Wygrywam z pokusą i jadę dalej. A potem dręczy mnie ten lód w nocy i za dnia, aż do końca wyprawy. Zasypiając w nocy w namiocie z nieprzyjemnym burczeniem w brzuchu dochodzę do wniosku, że koledzy, którzy jechali za mną, jednak się zatrzymali i tego loda zjedli. Nie mogłem sobie wtedy darować własnej słabości. Trzeba było stanąć!

*

Jazda pod górę, powiedzmy na wysokość 2500 m n.p.m., pokonywanie kolejnych serpentyn przypomina wędrówkę przez układ pokarmowy góry-potwora. Jedzie się, poci się, gubi części bagażu i garderoby i ma się wrażenie, że ten potwór-góra powolutku nas trawi.

*

Zwykle na rowerze jeździ się za szybko i wyczynowy kolarz nie ma czasu podnieść głowy i sycić się urokami przyrody. Oglądanie krajobrazu – tylko podczas pieszych wycieczek! Nam zostaje w pamięci głownie przednie koło… A gdyby tak połączyć długi spacer z wyczynową jazdą na rowerze po górach? Tak żeby podczas jednej eskapady był zarówno rower (prędkość i wyczyn), jak i spacer (przyjemność i krajobraz)? Jakieś podpowiedzi, hmm? Z dumą oświadczam, że po latach prób i doświadczeń rozwiązałem ten problem. Trzeba wjechać na górę tak na 700-800 m n.p.m. Zajmie to nam 15-30 minut. Potem zjechać na drugą stronę – zjazd zajmie z piętnaście minut. U samych stóp góry z drugiej strony należy złapać gumę. Proste, prawda? Jako że nie miałem ani dętki w płynie, ani łatek, ani narzędzi, ani nawet komórki, by zadzwonić po pomoc, wracałem dziesięć kilometrów pod górę, pchając rower przez dwie godziny i piętnaście minut. Wreszcie zapamiętałem krajobraz. W szczegółach.

*

Mój wyczynowy kolega rowerowy, oznaczmy go kryptonimem A., zbierał fajne przedmioty znalezione na poboczu – podkowę, listwę zderzakową, felgi, ciekawe śrubki… Śmialiśmy się, że z tego, co znalazł, złożył już dwa samochody. Śmichy, chichy, ale dziwna rzecz – do garażu nigdy mnie nie zaprosił.

*   

Jeśli tylko jedzie się odpowiednio długo na rowerze przez dziki, nieznany kraj, dostajemy się we władzę przesądów. Ważne stają się dobre i złe omeny. Ptak drapieżnik lecący nad łąką oznacza, że nie będzie kolacji. Mucha, która wpadła do otwartych ust rowerzysty, to ostrzeżenie, że kelner cię oszuka w najbliższej restauracji, a kolacja nie będzie smakować. Osobiście zajmuję się liczeniem martwych zwierząt leżących na poboczu. Zwykle są to psy, jeże, ptaki, szczury, lisy, koty… Zastanawiające, ale ich liczba zależy od kraju lub regionu, przez który się przejeżdża. Wiele z tych robionych przeze mnie statystyk może wiele powiedzieć na temat dominującej fauny regionu. Zdobyłem ostatnio dwie przełęcze za Bolesławowem w Kotlinie Kłodzkiej i przed czeskim Novym Mestem. Za granicą czeską pojawiły się od razu zabite krety. Chyba z pięciu krecików się doliczyłem. A-joj.

*

W Rumunii na Trasie Transfogarskiej głód był tak wielki, że jedliśmy ten sam chleb dwa razy.

*

Kończyły się też chusteczki higieniczne. We czterech po kolei siąkaliśmy nos w tę samą chusteczkę, a ten najbardziej głodny ją potem zjadał.

*

Opowieści rowerowe mają to do siebie, że czasem brak w nich puety. Słowo honoru…

22-07-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (6)
  • Użytkownik niezalogowany widz
    widz 2015-07-25   22:26:02
    Cytuj

    Ależ pisze dla FANU FANA!! Jest kasa, jest fun. Też.

  • Użytkownik niezalogowany Autor
    Autor 2015-07-23   15:36:37
    Cytuj

    OOOOOoooo nie na to idą pieniądze ministerialne ? Myślałem że Pan Drewniak te wypociny pisze dla fanu nie za kasę!!!!

  • Użytkownik niezalogowany Marcin
    Marcin 2015-07-23   15:26:25
    Cytuj

    Na to idą pieniądze podatników na teatralny.pl żeby czytać o niespełnionych krytykach na rowerze !!!

  • Użytkownik niezalogowany Paweł S.
    Paweł S. 2015-07-23   15:24:01
    Cytuj

    Czytam to i jestem zażenowany, kto powinien być dyrektorem ( pan nie ma o tym zielonego pojęcia) wycieczki rowerowe (FuC.K) co to jest to jest żenujące

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-07-23   15:03:41
    Cytuj

    CZEMU TO O TYM NIE CHCECIE PISAĆ PANOWIE? O unieważnienie konkursu na dyrektora Teatru Polskiego w Poznaniu apeluje do Prezydenta Poznania oraz Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Prezesa ZASP, reżyser Jacek Zembrzuski. Szanowny Pan Prezydent Miasta Poznania Wnoszę o unieważnienie konkursu na dyrektora Teatru Polskiego w Poznaniu i ponowne przeprowadzenie postępowania w zgodzie z ustawą o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej wraz z zarządzeniem ministra kultury. Stwierdzam, że w pierwszym etapie wzmiankowanego konkursu nastąpiło komisyjne naruszenie prawa polegające na fałszerstwie zawartości teczki zgłaszającego się profesjonalnego kandydata: - nie było prawdą, że teczka nie zawierała dokumentów, których kopie nie były poświadczone za zgodność z oryginałem, - nie było prawdą, że w uzasadnieniu można się było skutecznie powołać na Ogłoszenie o konkursie, którego wskazane paragrafy są sprzeczne z przywołaną przez kandydata ustawą o ograniczeniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorców (Dz. U. Nr 106 poz 622). Stwierdzam, że w ofercie konkursowej złożyłem prawidłowe Oświadczenie. - Regulamin konkursu przewidywał określone warunki odwoływania się od decyzji Komisji stwierdzam złamanie mojego prawa do odwołania się poprzez zaświadczanie przez Przewodniczącego Komisji nieprawdy na piśmie w postaci odniesienia się do korespondencji emailowej, a nie złożonego zgodnie z procedurą Odwołania na piśmie; stwierdzam brak podstaw prawnych i merytorycznego uzasadnienia wobec argumentów podniesionych w Odwołaniu, a więc jego nieskuteczność. W związku z powyższym stwierdzam pozbawienie mnie przysługujących mi szans i ewentualnych zarobków wnosząc jak wyżej. Z poważaniem Jacek Zembrzuski *** LIST OTWARTY Warszawa, 17 lipca 2015 Szanowna Pani Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Szanowny Pan Prezes ZASP Zwracam się do obojga Państwa czyniąc ich współodpowiedzialnymi za to, co jest: za nadużycie demokracji w formie akceptowania fikcji rzekomych konkursów na dyrektorów instytucji kultury. Interesuje mnie przede wszystkim to, co dzieje się w teatrze... Właśnie Poznań, kolejno po Toruniu, (zresztą z udziałem tej samej przedstawicielki korporacji aktorów) dołącza do niechlubnej tradycji przekraczania obowiązującego prawa. Za chwilę oboje Państwo - zgodnie ze swymi prerogatywami - dacie temu swój imprimatur. Proszę tego nie robić. Konkurs na dyrektora teatru nie może być "ustawką" z kimś kto jest umówiony wcześniej do farsy ze statystami: "fachowcami" w komisjach konkursowych (macie tam swych przedstawicieli) i prawdziwymi fachowcami zapraszanymi do kultywowania pozorów; prawo przewiduje możliwość osadzenia na posadzie swojego (?), kolegi (?), najlepszego kandydata, bez udawania konkursu. Pytam, po co nadużywać społecznego zaufania? Przecież ryba psuje się od głowy. Minister Kultury wydał (w 2004 roku) odpowiednie zarządzenie, co do form i sposobów przeprowadzania konkursów; ZASP ma swój Statut. I co? Wiem, co piszę. W Poznaniu zostałem wyeliminowany poprzez kłamstwo (nie znajomość prawa) urzędnika mającego obowiązek stać na straży prawa; Państwo macie ten sam obowiązek... I ponosicie odpowiedzialność! Nie można na piśmie twierdzić, że "czarne jest białe", a dokument złożony w konkursie nie jest dokumentem, i że ogłoszenie może być sprzeczne z ustawą. Brak kompetencji nie jest żadnym usprawiedliwieniem - jest kompromitacją wszystkich, którzy przykładają służbowej ręki... Oboje Państwo byliście informowani na bieżąco o szczegółach. Czas najwyższy zapobiegać psuciu państwa, lekceważenia zasad demokracji i demonstrowania pogardy dla przyzwoitości. Pozostaję z przekonaniem, że każde z Państwa, w zgodzie ze swym sumieniem i uprawnieniami zechce wypowiedzieć się i przedsięwziąć praktyczne kroki w celu eliminowania opisywanego zjawiska. PS: w przeciwnym wypadku nasz teatr nie będzie "wbijał w fotel", jak była uprzejma stwierdzić Pani Minister, a tumanił i przestraszał; nie sądzę by powinno być tak: "jak gdyby wstyd miał (Państwa) przeżyć". Z poważaniem Jacek Zembrzuski, profesjonalny reżyser Materiał nadesłany 17-07-2015 e-teatr.pl

  • Użytkownik niezalogowany Adam Ciołek
    Adam Ciołek 2015-07-23   13:08:51
    Cytuj

    Cieszę się, że wreszcie podjął Pan opolski temat. Nie bardzo rozumiem sformułowanie 'progresywny' ;) Pewnie nikt z reżyserów nie chce przejąć 1,6 mln długu po ustępującym dyrektorze i o tym żałuję, że Pan nie napisał.