AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 68: Kurtyna wodna

The Tiger Lillies perform Hamlet, Teatr Republique  

1.
Od jakiegoś czasu polskie festiwale teatralne unikają pełni lata. Kiedyś Malta miała swój niezmienny termin na przełomie czerwca i lipca, zaraz po jej zakończeniu zaczynały się lipcowe Demoludy w Olsztynie, a potem około 1 sierpnia zjeżdżaliśmy do Gdańska. Dziś Malta uciekła na początek czerwca, Demoludy w październikową rześkość lub pluchę, w sercu wakacji został tylko Festiwal Szekspirowski. Zastanawiam się, co się za tym kryje? Morderczy upał czy kapryśny widz? Generalnie teatry w Polsce dojrzewają do świadomości, że przynajmniej w niektórych miastach latem trzeba grać. Bagatela w Krakowie, Wybrzeże w Gdańsku, Dramatyczny w Warszawie, Teatr Witkacego w Zakopanem… By wymienić tylko najbardziej oczywiste oferty scen letnich. To co – teatr ma łatwiej niż festiwal? Letnie festiwale się zwijają ze względu na ekspansję teatrów repertuarowych? Nie wydaje mi się. Ale to prawda, że sezon kończy się coraz później i coraz szybciej zaczyna. Teatry startują z premierami już na początku września, w tym roku za sprawą nieszablonowego terminu zakończenia konkursu Klasyka Żywa parę nowych spektakli zostanie pokazanych już w ostatnich dniach sierpnia (Lilla Weneda Zadary, Car Samozwaniec Głomba). Nie ma lekko – wakacje coraz krótsze, a upał coraz większy. Może to on wystraszył festiwale?

Jak radzić sobie w gorące dni na scenach bez klimatyzacji? Czy do teatru też można przyjść bez koszulki, w samych szortach i skarpetkach do klapek? Czy właśnie zmienia się polski teatralny dress code? A może teatry powinny eksperymentować z godziną rozpoczęcia przedstawienia i przesunąć ją głęboko w noc? Nie miałbym nic przeciwko temu, by pojawiać się na premierze dopiero po zmroku, o godzinie 21, i wracać do domu przez schłodzone mrokiem miasto o pierwszej nad ranem.

A może do żelaznej kurtyny, kurtyny malowanej i wszystkich innych kurtyn teatralnych dołożyć jeszcze jedną – a mianowicie kurtynę wodną? Regularne spryskiwanie widzów przed i w trakcie widowiska (na przykład co kwadrans) granego w upalny dzień w nieschłodzonej sali jest dosłownie potrzebą chwili. Można by polewanie widzów wodą włączyć w przebieg spektaklu, jak w legendarnym Opisie obyczajów Kitowicza i Grabowskiego. Kiedyś na festiwalu w Bogocie widziałem niezwykłe zastosowanie kurtyny wodnej. Na strumieniu mgiełki jakiś włoski artysta wyświetlił zatroskane kilkumetrowe oblicze Boga Ojca, skopiowane z jakiegoś renesansowego obrazu. I tak stanęliśmy wobec tego wielkiego falującego oblicza bezradni, zdumieni, bo przecież to było na granicy cudu lub przywidzenia. Projekcja znikąd na ulotnym, kropelkowym ekranie, każdy może w nią wejść, ale nie ze wszystkich miejsc widać ją było równie dobrze. I tak ten Bóg Ojciec unosił się między nami, aż nagle zraszacze zgasły. I oblicze Boga trzasnęło z głośnym pluskiem w kamienną posadzkę placu. Upadł Bóg, umarł Bóg. Widzowie zostali sami.

Prawda, jaki piękny efekt, obraz, symbol możliwy do wykonania w każdym, nie tylko plenerowym teatrze?! Panowie dyrektorzy, panowie reżyserzy, kochany ZASP-ie – zainwestujcie w kurtyny wodne. Za rok lato będzie ponoć jeszcze straszniejsze. A potem – no ale o tym opowiedział już Klata w Dickowych Trzech stygmatach Palmera Eldritcha.

Lato trwa, gorące jak diabli, oglądamy spektakle to tu, to tam i jakoś tak same z siebie przypominają nam się najstraszniejsze sauny teatralne. Mnie – basen w Poznaniu podczas Malty, gdzie Teatr Strefa Ciszy grał swoje DNA. Aktorzy pływali – my też, tylko w tak zwanej własnej wodzie. No i sławetna szklana pułapka, czyli niebezpieczny zwłaszcza w majowe, spieczone słońcem dni toruński klub OdNowa. Szefowe Kontaktu lubiły pokazywać w tej obłożonej szkłem klitce różne offowe lub półoffowe spektakle. Bardzo rzadko udawało mi się wytrwać do końca.

Po wspomnieniach duchoty przychodzą na ratunek lodowe okruchy ze spektakli, na których było mi naprawdę zimno i źle. Pewnego dnia Teatr Wierszalin kupił sobie klimatyzację i zamontował w sali w Supraślu. 28 maja roku 2011 obejrzałem tam ich Marata-Sade’a. Pracownicy Piotra Tomaszuka puścili taki lodowaty nawiew z boku sceny, że ręce mi zgrabiały, gardło rozbolało, cały skostniałem, a potem już tylko dygotałem z zimna. Pewnie bym umarł, zmienił się w lodowy blok, gdybym nie wpadł na pomysł, by obłożyć się gazetami. Inni widzowie nieco zdumieni patrzyli na moje owinięte stronami „Wyborczej” ręce i szyję, no ale najważniejsze, że przetrwałem. Dziś w Piecu Hutniczym nr 12, znanym dawniej jako Kraków, to wspomnienie jest nawet przyjemne, chłodzi i orzeźwia.

Litewskie teatry zimą raczej nie grzeją, pewnie jest to ich ukłon w stronę tradycji pierwszych scen Meyerholdowskich. Taki Hamlet Nekrošiusa, ten z bryłami lodu i lodowatąa mżawką i zimnymi kroplami padającymi na aktorów, oglądany w styczniu w Wilnie przy minus 27 stopniach na zewnątrz, naprawdę robił wrażenie. Jednak najfajniejsze zimno – zimno odczuwalne i znaczące – miałem zaszczyt odczuć chyba 15 lat temu na ulicy Warszawskiej w sali eksperymentalnej PWST. Andrzej Majczak pokazywał swoje sceny z Hamleta. Zaczynał od sceny z Duchem Ojca na murach. Przed wejście widzów otworzył na oścież wszystkie okna – był luty, może styczeń. Było nam tak samo zimno jak aktorom, tylko Stary Hamlet miał na sobie wojskowy szynel. I było jasne, że ten duch przyszedł z lodowego piekła, z Syberii, z wnętrza zamrożonej nienawiści i pragnienia zemsty.

Ochłodziliśmy się tym obrazem, mam nadzieję, czas na pierwszą notatkę po Festiwalu Szekspirowskim.

2.
Jak chyba wszyscy, zachwyciłem się spektaklem Teatru Republique The Tiger Lillies perform Hamlet. Lider grupy Martyn Jacques napisał i zaśpiewał z towarzyszeniem dwóch kolegów z zespołu dwadzieścia kilka piosenek komentujących akcję tragedii Szekspira, kontynuujących monologi bohatera. Przebrany w swój tradycyjny kostium – melonik, białą koszulę, z zawieszonym na piersi akordeonem i z wymalowaną na twarzy trupią czaszką nieśpiesznie przechadzał się po scenie, przyglądał aktorom, uruchamiał głosem i dźwiękami muzyki przedziwne machiny. W introdukcji głowy bohaterów wystawały z otworów w murze jakby podane na tacy, odcięte, ożywione tylko na czas przedstawienia. Scena audiencji na dworze w Elsynorze została rozegrana w rzucie ukośnym, jakby Klaudiusz, Gertruda i Hamlet wisieli na ścianie, do której przyczepiono przechylony blat stołu. Jakby sportretowano, uchwycono ten moment na sekundę przed upadkiem, rozbiciem. Po morderstwie Poloniusza fronton pałacu opadał na posadzkę, niemal przygniatając bohaterów. Ofelia-akrobatka tańczyła na oparciu łóżka. Ale to były tylko ostatnie podrygi, konwulsje dawno umarłego świata. Czaszka namalowana na twarzy Jacquesa celowo wiązała tajemniczego podwórkowego śpiewaka z Yorickiem. W tym spektaklu Yorick jest czymś więcej niż czerepem, nad którym płacze Hamlet, to trup Yoricka z obnażoną spod gnijącego ciała czaszką płacze nad losem Hamleta. Jacques jest piekielnym błaznem, po śmierci nie opowiada już dowcipów, tylko lamentuje nad światem, który wypadł z kolein. Nie da się go naprawić, można go tylko opowiedzieć. Tiger Lillies dośpiewali Szekspirowi beznadziejnie smutne i porywająco cyniczne pieśni z samego piekła: o szaleństwie, niespełnieniu, pustce i głupocie ludzkiej. Martyna Jacquesa prowadziły po scenie czerwone napisy z promptera: wyświetlano mu tekst piosenek, akordy, miejsca na muzyczne podkłady, tonacje i orientacyjne kierunki w przestrzeni. „Idź do pianina. Zajmij pozycję numer 3”. Nawet ten element spektaklu mógł mieć swoje drugie dno. A co jeśli Yorick-trup, piekielny błazen nie występował w swoim imieniu, tylko był instruowany przez jeszcze mroczniejszą postać? Jacques w niektórych sekwencjach przybierał niezwykłą pozę. Jakby był i muzykiem, i aktorem w tej samej sekundzie. Lewą ręką grał nadal na akordeonie, a wtedy prawa usamodzielniała się, odrywała od instrumentu i spełniała płynnie w gestach oratora. To było drugie życie ręki martwego minstrela. Ta ręka coś malowała w powietrzu, pisała manifesty, lepiła ze słów niewidzialne kulki. To oczywiście jest typowe zachowanie lidera Tigersów, znane z koncertów, ale tu w spektaklu zyskało nieoczekiwane, metaforyczne znaczenie. No i znalazła się w tym przedstawieniu Martina Tuliniusa najpiękniejsza scena śmierci Ofelli, jaka widziałem, chyba nawet lepsza niż ta, którą swego czasu wymyślił Nekrošius. Na wielkim ekranie tarcza księżyca. Ofelia jak lunatyczka idzie ku niemu, a potem wchodzi na ścianę (jest podczepiona liną do teatralnego fluga). Jakby nie istniała siła ciążenia, jakby rzeczywiście spacerowała po księżycu. Księżyc zmienia się w niespokojną kipiel. To już jest tafla jeziora. Ofelia dalej po niej spaceruje, jest już pod sufitem, u kresu ekranu. I nagle odpada od ściany, nurkuje na linie w dół. Tonie. Z sufitu sypie się puch, na ekranie widzimy głębinę wód. Ofelia wisi nieruchomo do góry nogami, wiotka, jakby wypuszczono z niej powietrze. Lina zjeżdża na podłogę, to już dno jeziora, albo morza, nikt tu nie znajdzie jej ciała. Tu będzie sobie spać. Duński spektakl utkany jest właśnie z takich kontrastów: smutne songi towarzyszą scenom dynamicznym i szalonym. Te cyniczne piosenki Tigersów ilustrują wzruszające obrazy. Dwaj instrumentalni towarzysze Jacquesa zmieniają się czasem w grabarzy, czasem w Rosencrantza i Guildensterna. Aktorzy z teatru Republique w rewanżu dołączają do zespołu z instrumentami albo podśpiewują drugie głosy.

Oczywiście to nie jest spektakl, który wywraca do góry nogami nasze czytanie Szekspira. Tulinius i Jacques proponują raczej inną oprawę najsłynniejszej tragedii, dzielą ją między muzykę, poezję wizualną i działania aktorów. No i trup Yoricka jest ważniejszy niż Hamlet. Bo on jego historię widział i przeżył dwa razy. Może nawet była powtórką jego nieudanego życia. W końcu cynizm bardzo trudno zapisać przyjacielowi w testamencie.


3.
Z cyklu: Zmyślenia i cytaty
W niniejszej rubryce będę umieszczał wypowiedzi tak brawurowe intelektualnie, że to aż nieprawdopodobne, by rzeczywiście były autorstwa osób, którym się je przypisuje. Więc pewnie nie są. Proszę nie ciągać mnie po sądach i nie pisać sprostowań. Zmyślenie jest lepsze niż prawda. Prawda jest zmyśleniem.

*

„Pani Ewa Wójciak miała być może rację”
Tomasz P. Terlikowski, „Fronda”

*

Jak zapewne państwo pamiętacie, słynne i wielokrotnie nagradzane studium Polski teatr Zagłady Grzegorza Niziołka jakby urywa się zaraz po omówieniu (A)polonii Warlikowskiego i Naszej klasy Słobodzianka. Długo zastanawiałem się, dlaczego. Czemu autor nie stworzył żadnej klamry, nie pokusił się o podsumowanie, nie dał na koniec jakiegoś obrazu, fragmentu rozważań otwierających czytelnikom jeszcze jedną furtkę interpretacyjną? Może zostawił sobie pole manewru, miejsce na uzupełnienia, konteksty, przegląd recepcji dzieła – na przykład w drugim wydaniu? Światło na tajemnicę konstrukcji tekstu Niziołka rzuca niedawny wywiad Dariusza Kosińskiego z Janem Klatą. W pewnym momencie tej pasjonującej rozmowy dyrektor Starego Teatru tłumaczy, że odwołał premierę Nie-Boskiej komedii. Szczątków, bo między innymi przeraził go sposób, w jaki Olivier Frljić skłócał mu zespół i zmieniał młodych aktorów w „szachidów” walczących z polskim antysemityzmem: „I co… zdetonujesz się, w »Didaskaliach« opiszą, profesor będzie miał ostatni rozdział do książki?”.

Dariusz Kosiński nie znalazł na tę hipotezę żadnej ciętej riposty. Ja też nie mam.

*

W ostatnim, piątym numerze dowcipnej i świetnie redagowanej gazetki festiwalowej „Shakespeare Daily” pani Alicja Müller w tekście o Burzy Garbaczewskiego (Piersi pod płaszczem Prospera) przypomniała szekspirologom nieco już zapomnianą postać Androgenii. W języku starogreckim imię to oznacza „Narodzoną z andronów” albo „Plotącą androny”. Androgenia była matką mitycznego Androgyne i zrazu nazywała się zupełnie inaczej, zwyczajnie – a jakże – Ksantypa. Miała jednak kłopot z właściwym rozpoznaniem płci swego dziecka, które jak wiemy posiadało cechy obojnacze, to jest genitalia męskie i żeńskie. Skołowana nieco, jednego dnia utrzymywała, że urodziła syna, innym razem, że córkę. Ludzie na agorze pukali się znacząco w czoło. I syn, i córka, powiadacie? Kto takie bujdy rozprowadza? Aaa, no jasne – Ksantypa Androgenia, „plotąca androny”. Wkrótce zaczęto na nią wołać wyłącznie „Androgenia” („Narodzona z Andronów”). Nie żeby zaraz dopiec jeszcze bardziej biednej matce, tylko dlatego, że Ksantypa to było dość popularne imię, a Androgenia tylko jedna.

Androgyne, Androgenia. Brzmi podobnie, prawda? Mit jest zawsze bezlitosny. I tak kobieta, która nieustannie myliła płeć swego dziecka, bywa na domiar złego sama z nim mylona. Nie tym razem jednak. „Prospera Ewy Skibińskiej jest kobietą androgeniczną” – pisze pani Alicja i bezbłędnie trafia w sedno, przywołując postaci ze spektaklu właściwą antyczną patronkę. Prospera u Garbaczewskiego kłamie i zmyśla, sama zaczyna w swoje zmyślenia i przywidzenia wierzyć, dokładnie tak jak Androgenia. Podaje się na przykład za wiedźmę Sykoraks, matkę Kalibana, i pozwala mu ssać własną kształtną pierś, choć widać od razu, że z takiej piersi mleka nie będzie. No i oszukuje Mirandę, że na świecie są mężczyźni piękniejsi niż Andrzej Kłak (Ferdynand), a przecież dobrze wiemy, że tak nie jest. Badacze utworów Szekspira pisali dotąd tylko o Androgyne: Androgyne to, Androgyne tamto. Zapomnieliśmy o jego/jej równie nieszczęśliwej matce. Na szczęście nie wszyscy. Androgenia, ofiara antycznego gender, powraca! Dziękuję, pani Alicjo.

*

Anna Wendzikowska, Z rozmów z Borgesem:
Wendzikowska: Co pan ostatnio widział w teatrze?
J.L. Borges: Bydgoskiego Fausta Michała Borczucha.
Wendzikowska: A w kinie?
J.L. Borges: Blue Dereka Jarmana.
Wendzikowska: Bardzo ciekawe pozycje! Niestety, jak dotąd nie udało mi się ich zobaczyć…
J.L. Borges: Nie widzę problemu.

4.
Wywiad udzielony przez króla zwięzłości J.L. Borgesa zainspirował mnie do stworzenia krótkiego, ale bardzo zadziwiającego rankingu spektakli ważnych i głośnych, aczkolwiek z niewiadomych doprawdy powodów nieobejrzanych, pominiętych, zbojkotowanych przeze mnie w tym i poprzednim sezonie:

1. Skąpiec, reż. Ewelina Marciniak, Teatr Polski w Bydgoszczy.
2. Gałgan, reż. Ewelina Marciniak, Wrocławski Teatr Współczesny.
3. Morfina, reż. Ewelina Marciniak, Teatr Śląski w Katowicach.
4. Portret damy, reż. Ewelina Marciniak, Teatr Wybrzeże w Gdańsku.

Patrzę na tę wstrząsającą listę i zachodzę w głowę: jak to się mogło stać? Jak mogłem to zrobić sobie i pani Ewelinie? Do wniosków powrócę, jak tylko je wyciągnę.

5.
Na razie jednak Festiwal Szekspirowski w Kołonotatniku trwa w najlepsze, mimo że już naprawdę się skończył. Za tydzień nadal będziemy w Gdańsku. Lekarstwo na upał? Usterka. Kontrolowana awaria. Dach Teatru Szekspirowskiego zepsuł się jakoś tak sam z siebie i nie rozsunął ani razu. Może dlatego w środku jakby chłodniej.

12-08-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany teatromanka32
    teatromanka32 2015-08-14   13:24:01
    Cytuj

    Mueller pewnie zazdrości tych 10 tysięcy, które kiedyś wygrała w konkursie im. Żurowskiego. To taki charakter.

  • Użytkownik niezalogowany teatromanka32
    teatromanka32 2015-08-14   13:21:30
    Cytuj

    No nie, ten megaloman znów pisze swoje śmieci o młodych recenzentach i czepia się nie wiadomo czego - teatralny.pl, proszę, podziękujcie mu za współpracę. Żenada totalna, obniżacie loty. Ten starszy pan uważający się za autorytet, dający sobie prawo do pouczania innych, robi wam koło pióra. I widać, że coraz mniej osób to czyta, chyba, że napisze w tytule znowu coś o cyckach. Takich gryzipiórów gnać na wyspy buców.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-08-12   19:09:25
    Cytuj

    "Pan Łukasz Drewniak zna się na teatrze i pisze nizależnie od mody, znajomości i zaproszeń na imprezy".