Allegro vivace furioso
Na początek dam kilka cytatów z Ferdydurke Gombrowicza, które nasuwają mi się nieodparcie przy okazji obejrzenia spektaklu Kurs na Scenie Roboczej w Poznaniu:
„Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić – rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane – przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi (…).
...jeśli sam siebie uznasz niedojrzałym, któż cię dojrzałym uzna? Czyliż nie rozumiesz, że pierwszym warunkiem dojrzałości, bez którego ani, ani, jest – samemu uznać się dojrzałym? (...)
Z głową wtuloną w poduszkę, z nogami pod kołdrą, miotany już to śmieszkiem, już to lękiem, czyniłem bilans wejścia pomiędzy dorosłych. Za dużo się milczy o osobistych, wewnętrznych skazach i spaczeniach tego wejścia, na zawsze brzemiennego w konsekwencje”.
A co, jeśli – tak jak w przypadku Gombrowiczowskiego Józia – owo wejście jest mocno spóźnione, niedorobione, niecałkowite, nieforemne, nie dające pewności, że to już, na pewno, na stałe, na życie całe?
A co, jeśli my – dwudziestoparo-już-letni, w naszym niecierpliwym dążeniu do ustalonej, dojrzałej Formy, ów proces wejścia w dorosłą „ściśleokreśloność” – jakże delikatny, intymny, niepojęty, nienazwany, niebezpieczny – oddamy w ręce bezczelnych i pazernych dyletantek bądź dyletantów, którzy mienią się „ekspert(k)ami od procesów międzyludzkich”, bo przeszli przyspieszony, powiedzmy, dwutygodniowy „dokształt w zakresie szeroko pojętych relacji interpersonalnych oparty o najnowszą wiedzę naukową”?
Wtedy znajdziemy się na kursie zdani na ich naznaczoną ordynarnymi manipulacjami łaskę i niełaskę. „Kurs” to w podanym tu kontekście słowo znacząco wieloznaczne: jesteśmy kursantami, będąc „na kursie” ku określonej Formie, a bieg owego kursu wyznacza instruktor bądź instruktorka – aktualnie (chwilowo, a być może już na zawsze – od nas samych to tylko zależy) Najwyższy Autorytet, który posiada jakieś tam, akceptowane przez nas kwalifikacje. Jesteśmy pewni, że właśnie on/ona pomoże nam osiągnąć wymarzoną międzyludzką Formę, o jakiej śnimy, której pożądamy, bez której jesteśmy niedokończeni, niedorobieni, niecałkowici. Bo jeśli nie, to po co ten cały kurs?
Instruktor ze spektaklu Sary Bustamante-Drozdek, niejaki Jacek (zagrany z werwą, wyczuciem i stuprocentową wiarygodnością przez Mikołaja Chroboczka) jest biegłym w swym fachu manipulantem-hochsztaplerem. Uczy dwóch „niedorobionych mężczyzn”: Marcina (Maciej Miszczak) i Dominika (Paweł Dobek) „sztuki podrywu”. Jego priorytetem jest dobre samopoczucie kursantów – zapłacili, to mają czuć się komfortowo, bo inaczej zaczną wątpić w sens organizowanej przez Jacka hucpy. Dlaczego hucpy? Ano dlatego, że cwany instruktor żeruje na ich niedojrzałości, na ich kompleksach, „wewnętrznych skazach i spaczeniach”, na ich niewyzwoleniu się z chłopięctwa. Jego recepta na wyciągnięcie ich z „tumanu, chaosu, mętnych rozlewisk” i nauczenie ich, „jak łatwo i bezboleśnie wyrwać fajną laskę”, jest prosta i chamska jak budowa cepa: opiera się na zdobyczach psychologii behawioralnej sprzed stu lat. Mają „samemu uznać się dojrzałymi” drogą zdominowania „wyrywanej laski”, skłonienia jej, aby bezwarunkowo zaakceptowała osobę partnera i ostatecznie poddała się jego męskiej, dominującej woli.
Przez pierwsze kilka lub nawet kilkanaście minut tego spektaklu na widowni dominują, a to głośne wybuchy śmiechu, a do zduszone, ciut nieśmiałe chichoty, a to z lekka powstrzymywane, lecz wyrywające się ku publicznemu zaistnieniu rechotliwe parsknięcia. Z czego się tak śmiejemy, a z czego wolelibyśmy się nie śmiać, ale musimy, bo to jest od nas silniejsze? Ano, po pierwsze, z wciąż w nas tkwiącego chłopięctwa i dziewczęctwa, które wyłazi na wierzch przy asystowaniu tej chłopięco-męskiej żenadzie, a po drugie (i chyba ważniejsze) z bezmiernego oceanu banałów, uproszczeń i stereotypów o „damskości” i „męskości”, jakie się nam tu sprawnie serwuje z niesamowitym wyczuciem groteski, z bezbłędną dbałością o każdy najmniejszy gest i grymas twarzy.
Ten koncert gry, który prowokuje nas do śmiechu z siebie samych i z naszej, wydawałoby się, dobrze utrwalonej genderowej tożsamości, oparty jest na świetnym wyjściowym pomyśle: ileż mamy wokół takich, pożal się Boże, kursów, iluż takich Jacków żeruje na naszych niedorobieniach i kompleksach, ileż pieniędzy tracimy na te hochsztaplerstwa, ileż nieszczęść wynika z naszego w nich udziału; ileż stereotypów i banałów hodujemy w sobie na temat naszych społecznych ról, ileż takich kulturowych popłuczyn, bękarcich niedoróbek po istotnych ideach i odkryciach krąży w naszym otoczeniu! Ileż, ileż…
Ale wyjściowy pomysł to dopiero niezbędna podstawa, fundament budowli ostatecznego sukcesu. Potrzebna jest jeszcze odpowiednio dobrana obsada, sprawna reżyseria i harmonijne współdziałanie całego zespołu. I to wszystko na Scenie Roboczej w piątek, 13 września 2019 roku zaistniało! Jak? Wybuchowo! Grupa młodych, ale już doświadczonych profesjonalistek i profesjonalistów rozwinęła ten świetny wyjściowy pomysł i wycisnęła zeń całą rozległą gamę fabularnych i emocjonalnych konsekwencji, prowokując nas, widzów, nie tylko do wybuchów śmiechu, lecz także do chwil zadumy i współodczuwania z mężczyznami oraz kobietami – ofiarami kursu.
Zanim przejdę do omówienia roli czterech młodych pań w perfidnej, rozbuchanej przez Jacka feerii pup i gąb, wypada parę słów poświęcić trzeciemu z kursantów – Markowi (Konrad Eleryk). Jest on prymusem, każdy ruch i każde słowo wykonuje „jak należy”, to znaczy „po męsku”, „dominująco”. Przechodzi sprawnie przez całą naukę protekcjonalności tonu, prostackości gestu, chamskości spojrzenia; nawet najbardziej skomplikowana „choreografia” spod dyskotekowego baru nie sprawia mu kłopotów. Sunie po parkiecie ku „obiektowi wyrwania” dokładnie tak, jak trzeba – krok posuwisty, długi na ileś tam tip-topów, stopy odległe od siebie o ściśle wyznaczony dystans. To po prostu musi działać na „wyrwi-laski”! Marcin i Dominik mają się na kim wzorować.
Tyle że gdy przychodzi mu się skonfrontować z prawdziwymi, żywymi kobietami, nawet jedynie takimi, które – dyrygowane przez Jacka – odgrywają role dyskotekowych „przedmiotów pożądania”, osuwa się nagle w czystą wulgarność. Odsłania się w swych prostacko wyrażonych, niedwuznacznych intencjach, opuszczając znacząco swe krótkie spodenki. Jego obnażenie jest do bólu szczere i właściwie całkiem comme il faut, bo przecież wszyscy – instruktor i kursanci – wiedzą, a nawet w pewnym momencie otwarcie mówią, że wszystkie te skomplikowane zabiegi, gadki-szmatki, wygibasy i choreografie mają celu łóżkowy happy end.
Cztery młode atrakcyjne kobiety (Ariana – Diana Krupa, Monika – Magdalena Celmer, Weronika – Aleksandra Przesław i Dagmara – Marianna Zydek) są, na zlecenie Jacka, kursowymi „bio-kukłami” dziewczyn z realnego życia. Mają dobrze odgrywać laski z baru i parkietu, czekające na „wyrwanie”, wdzięczące się (ale tylko do tych facetów, którzy wyglądają na „dzianych”!), wypinając co trzeba i kręcąc czym trzeba (znaczący tekst, jaki jedna rzuca drugiej: „Masz dupę, to nią ruszaj!”). Właśnie na nich zanurzeni jeszcze w „tumanie i chaosie”, męsko niedorobieni kursanci mają ćwiczyć to, co czeka ich w „realu”. Totalna sztuczność tej sytuacji bije po oczach, ale któż z uczestników kursu i „bio-kukieł” się tym przejmuje? Oni zapłacili, one mają zapłacone, więc wszystko jest OK, wszystko musi być pod kontrolą. Chyba że…
Tu do sprawnie, z żelazną precyzją skonstruowanego i realizowanego scenariusza spektaklu wkrada się nieunikniona proza życia. Czaiła się gdzieś w ciemnych kątach teatralnej sali w czasie początkowych, zdawałoby się niewinnych wygłupów, a teraz wylazła na pierwszy plan i bije po oczach i uszach, zdzierając wierzchnią warstwę banału i stereotypu, a odsłaniając głębię „mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów” międzyludzkiego piekła.
Nawet tak sprawny manipulant jak Jacek nie jest w stanie zapobiec nadciągającej nieuchronnie katastrofie. Co najwyżej może ją jakoś tam przyklepać, ciut zbagatelizować, w ostateczności zatupać i zakrzyczeć. Tyle że w końcowych scenach tego spektaklu wszystkie demony, które usiłował oswoić, okiełznać i behawiorystycznie wytresować, wyłażą na wierzch, pozostawiając w uczestniczkach i uczestnikach tej hucpy osad niesmaku i zażenowania, pogłębiając ich niespełnienie i niewygodę bycia nie-sobą.
Kilka słów na temat scenicznej obecności czterech aktorek. Mają one do wykonania zadanie dość karkołomne, jako że muszą ująć swą grę w podwójny nawias: grają normalne dziewczyny, tyle że namówione i opłacone, by wcielić się w role „obiektów wyrwania” na użytek chorej inscenizacji z kursu Jacka. I świetnie dają sobie radę, gdy trzeba przejść od sztuczności bycia kursową „bio-kukłą” do „prywatności” istnienia w roli wynajętych przez „demiurga” młodych kobiet z „prawdziwego życia”.
Popis aktorskiej groteski cztery panie dają w scenie wynurzeń swych bohaterek na temat „ideału mężczyzny”, jaki byłby w stanie bez oporu i żenady „wyrwać” je na prawdziwej dyskotece. Stek banałów rodem z niskobudżetowej telenoweli jest tu powalający, ale chyba, niestety, „zasadniczo, pobieżnie” oparty na „polskiej przeciętnej”.
Krótko mówiąc (i nieco się powtarzając) mamy w Kursie do czynienia z prawdziwym koncertem zespołowej gry, naznaczonym iście karkołomnymi, a jednak w pełni wiarygodnymi przejściami od komediowej groteski do „piereżywajuszczej” tragedii – wszystko to jest odegrane ze świetnym wyczuciem rytmu i stylu.
Warto jeszcze wspomnieć: po pierwsze, o dwuplanowej konstrukcji przestrzeni scenicznej – realistyczna sfera kursu to pusty pierwszy plan, z niezbędnymi rekwizytami w postaci czterech krzeseł. Z tyłu sceny mamy natomiast coś na kształt sfery marzeń, oddzielonej foliową zasłoną, za którą w feerycznej grze świateł prezentują się w pierwszej części spektaklu „mroczne obiekty pożądania” – wyginające się ponętnie sylwetki czterech kobiet.
A po drugie, trzeba koniecznie wspomnieć o filmowych wstawkach, umiejętnie wplecionych w sceniczną narrację, dopowiadających fragmenty głównego nurtu akcji lub stanowiących istotną dygresję, a zarazem autokomentarz. W tej drugiej kategorii mieści się świetny zaiste fragment prezentujący kilka momentów uwiecznionych w czasie reklamowego wideo-klipu, który ma przyciągnąć kandydatów na Jackowych kursantów. Zwabić ich mają oczywiście cztery atrakcyjne dziewczyny. Co tam się dzieje… To jest dopiero allegro vivace furioso!
PS Projekt spektaklu Kurs jest zwycięzcą dorocznego konkursu rezydencyjnego Sceny Roboczej pod nazwą „Młoda generacja”. Niestety, nie zawsze zwycięski projekt, na papierze bardzo atrakcyjny, okazywał się równie atrakcyjny w spełnionej formie scenicznej realizacji. Tym razem jury w składzie: Kuba Kapral, Aleksandra Kołodziej, Paulina Skorupska trafiło w dziesiątkę. Gratulacje!
30-09-2019
galeria zdjęć Kurs, reż. Sara Bustamante-Drozdek, Centrum Rezydencji Teatralnej Scena Robocza ZOBACZ WIĘCEJ
Centrum Rezydencji Teatralnej Scena Robocza
Sara Bustamante-Drozdek
Kurs
koncepcja i reżyseria: Sara Bustamante-Drozdek
dramaturgia: zespół aktorski i reżyserka
współpraca literacka: Daria Kubisiak
konsultacje choreograficzne i ruch sceniczny: Agnieszka Kryst
muzyka: MIN T
światło: Kacper Zięba
obsada: Magdalena Celmer, Mikołaj Chroboczek, Paweł Dobek, Konrad Eleryk, Diana Krupa, Maciej Miszczak, Aleksandra Przesław, Marianna Zydek
premiera: 13.09.2019