AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Cacany

Wielkie mi coś, reż. Marta Guśniowska, Teatr Lalki i Aktora w Opolu
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
"Wielkie mi coś", reż. Marta Guśniowska, fot. Grzegorz Gajos  

„Co to znaczy «cacany»?” – natychmiast i bez cienia skrępowania zapytuje mała dziewczynka lat pięć siedzących obok rodziców. Przed chwilą w ramach zapowiedzi rozpoczęcia spektaklu do rytualnej już prośby o wyłączenie telefonów komórkowych i nierobienie zdjęć, a także – jako że sala jest pełna przedszkolaków – o powstrzymanie się od spożywania przekąsek i napojów, dołączono kilka ważnych uwag o wydarzeniu, którego świadkami mamy się stać. Wśród nich też taką, że przedstawienie Marty Guśniowskiej, która występuje tym razem zarówno w roli autorki, jak i reżyserki, jest „cacane”. Reakcja, jak wspomniałem, była błyskawiczna. Po widowni przepłynęła fala, niosąca we wszystkie strony pytanie o nieznane słówko. Odpowiedzi padały różne. Niektórym dorosłym tłumaczenie szło całkiem nieźle, inni, w zakłopotaniu, rozglądali się dookoła, chwytając się cudzych formułek wyjaśniających. Krótko mówiąc – pełna mobilizacja filologiczna. I słusznie. Żeby jeszcze raz zacytować nietypowe wprowadzenie: „Dorośli niech uszy wytężają!”.

Ale zanim do „uszu”, zatrzymajmy się jeszcze przy „cacanym”. Słownik, definiując tak soczyste i barwne, wydawałoby się, pojęcie, skromnie podaje, że chodzi o rzecz „ładną, miłą lub grzeczną”. I jeżeli z tą grzecznością ktoś mógłby jeszcze podyskutować, to zasadność użycia w odniesieniu do opolskiego spektaklu dwóch pozostałych przymiotników raczej nie ulega wątpliwości. Krótko mówiąc, Wielkie mi coś to prawdziwa bombonierka teatralna. Znacznie lepsza niż ta, którą znamy z Foresta Gumpa, bo chociaż nigdy nie wiemy, na co możemy w niej natrafić, szybko się przekonujemy, że za każdym razem będzie to coś wyjątkowo pysznego. W rzeczy samej, żadnego z bohaterów przedstawienia nie da się nie pokochać. Urokowi zaś wymyślonej przez Guśniowską historii, śmiem twierdzić, nie ulegną jedynie serca o właściwościach kamienia. Jak zapowiada to notka, jesteśmy zaproszeni „na pełną humoru, ciepłą opowieść o przyjaźni, nadziei i o tym, że każdy z nas jest ważny i stworzony do rzeczy wielkich – bez względu na to, czy jest ogromnym Słoniem czy też Najmniejszym Ziarenkiem Piasku”.

A więc Słoń, bo od niego się to wszystko zaczyna. Zaczyna się dokładnie dziewiętnastego kwietnia o godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Wiemy o tym, ponieważ o dacie i czasie wspomina narrator, któremu trudno nie zaufać. Po pierwsze grający go Andrzej Mikosza wprost ucieleśnia – i to nie po raz pierwszy, bo nie tak dawno robił to w Niedoparkach Pawła Aignera – archetyp bajkowego opowiadacza. Takiego czułego dziadka i nieco zdziwaczałego profesora czy może na odwrót – nieco zdziwaczałego dziadka i czułego profesora w jednym. Mikosza wyciąga z biblioteczki wielkości ściany starą książkę, żeby wertując jej kartki, ożywiać dla nas zapisane na nich przygody. Po drugie jednym z głównych elementów pięknej i stylowej scenografii Pavla Hubički są w oryginalny sposób zmultiplikowane stare, mechaniczne zegary. Artefakty przeróżnej formy i rozmiarów ze sterczącymi wąsami metalowych strzałek. Wyglądają tak jakby w celu ich zebrania zlustrowano niejeden antykwariat. Stoją na biurku, podłodze i schodkach. Okrągłe zaś okazy zawieszono pod scenicznym niebem. Podświetlane układają się w swoistą paradę planet i innych ciał niebiańskich, która po lewej stronie kończy się potężną bladą tarczą Księżyca.

Ten właśnie Księżyc, zupełnie niechcący, połknie, wessie swą trąbą uroczo fajtłapowaty, nieco melancholijny i nawet wyglądem swym przypominający Kłapouchego słoń Pistacjusz. Świat, poruszony tym niebywałym wydarzeniem, natychmiast przystopowuje i w pewnym sensie nawet się zatrzymuje. Co rzecz jasna nie uchodzi, nie mogło ujść uwadze pozostałych, zamieszkujących go bohaterów. Mały Wilczek, dla przykładu, nie ma jak zainaugurować swojego wejścia w dorosłe życie, jako że wycie do Księżyca bez samego Księżyca wygląda na bezczelną profanację. I w ogóle o jakiej pełni szczęścia można mówić, skoro na niebie nie ma żadnej pełni! Natomiast Małe Ziarenko Piasku o imieniu Edgar, które na scenie w żywym planie odgrywa całkiem niemały Łukasz Bugowski, czekając na odpływ, nie potrafi wyruszyć w wielki świat, gdzie – do czego jest święcie przekonane – dokona równie wielkich dzieł. Co począć? Jak przywrócić zaburzony porządek?

Na pomoc śpieszy… język. Piękna, bogata, wspaniała polszczyzna. Bo Wielkie mi coś, wracając do „uszu”, rzeczywiście jest spektaklem nie tylko, a może nawet i nie tyle, do oglądania, co do pielęgnowania tej jakże ważnej i przydatnej sztuki wsłuchiwania się. Stężenie gierek językowych na minutę i metr kwadratowy sceny jest tu doprawdy zawrotne. Ponadto zabawy filologiczne stają się dramaturgicznym motorem samej akcji. Rozwój wydarzeń wprost wynika z interpretacji poszczególnych zwrotów, przysłów i powiedzonek. Najczęściej, skąd też przedstawienie czerpie lwią część swego komizmu, jak najbardziej dosłownych. Skoro Księżyc można spróbować wykichać, a najlepiej kicha się od wdychania pieprzu, to należałoby pójść tam, gdzie ów pieprz rośnie – żeby zrekonstruować jeden z licznych przykładów tej uroczej w swej prostoduszności logiki.

Ale to nie wszystko. Po drodze bohaterowie, a do Pistacjusza dołączy zatroskany losem Luny Mały Wilczek, przypomną sobie, że właściwie to do miejsca, gdzie od jakiegoś czasu bezskutecznie próbują dotrzeć, nie idzie się, tylko ucieka. Więc uciekają tam i wkrótce rzeczywiście natrafiają na tabliczkę z napisem: „Tam gdzie pieprz rośnie”. Tylko że staruszek, który uprawiał tę niezbędną w kichaniu roślinę, już zdążył sprzedać interes i zamiast pieprzu posadził kury. Przecież kur się nie sadzi!? – zdziwią się niektórzy. Bzdura. Na obalenie tej niedorzecznej tezy dziadunio pokaże wam miniaturowy kurniczek, żebyście na własne oczy mogli zobaczyć, że przecież – siedzą! I podobnych perełek jest naprawdę, naprawdę dużo. Wystarczy powiedzieć, że zrezygnowawszy z kichania, nasza parka postanowi spróbować pękania. A pęka się, jak wiadomo, z dumy, przejedzenia czy ze śmiechu. Czyli pora w drogę!

Wielkie mi coś to też wspaniały przykład eklektyzmu, który nie sprawia wrażenia pstrokatego patchworku. Tak, jest w opolskim spektaklu zarówno coś angielskiego, jak i francuskiego. Wątek Edgara, czemu sprzyjają rozwiązania muzyczne Piotra Klimka, ogląda się jak nowelkę w najlepszych tradycjach Amelii Jean-Pierre’a Jeuneta. Natomiast przemarsze starych wilków, które mają swój własny, nieco radykalny, pomysł na uratowanie Księżyca, przywodzą na myśl filmy animowane Wesa Andersona. Przy tym każdy z elementów, zarówno steampunkowe cylindry i meloniki ukrywających się w półcieniu animatorów, elementy miniaturowego, schowanego w zegarowym pudełku teatru cieni czy stand-up Hieny, która zazwyczaj występuje przed „sztywną” publicznością znajdującego się pod jej opieką cmentarza, na swój własny sposób pracuje na całość widowiska.

Dzięki temu spektakl ogląda się niczym klasyczne, świetnie skrojone road movie. Tylko że takie bajkowe, gdzie zamiast niekończącej się szosy jest nieskończona inwencja w przemieszczaniu po scenie jeżdżących na kółkach stolików, a najważniejszą rzeczą jest nie tyle „dokąd”, co „z kim”. Zwłaszcza że każda z przygód prowadzi ku wzruszającemu finałowi, w którym Guśniowska sprytnie splata wszystkie dotychczasowe wątki, żeby w sposób niesamowicie wyważony i mądry dotknąć jednego z najtrudniejszych tematów – śmierci. Bo kiedy dochodzi do spraw ostatecznych, wielkość, w rzeczy samej, nie liczy się już ani w centymetrach, ani w metrach czy kilometrach. W takich chwilach Małe Ziarenko Piasku może stać się większe od tegoż Księżyca. Wystarczy, że znajdzie się w klepsydrze mierzącej czas czyjegoś życia. 

06-03-2020

galeria zdjęć Wielkie mi coś, reż. Marta Guśniowska, Teatr Lalki i Aktora w Opolu Wielkie mi coś, reż. Marta Guśniowska, Teatr Lalki i Aktora w Opolu Wielkie mi coś, reż. Marta Guśniowska, Teatr Lalki i Aktora w Opolu Wielkie mi coś, reż. Marta Guśniowska, Teatr Lalki i Aktora w Opolu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Lalki i Aktora w Opolu
Wielkie mi coś
tekst i reżyseria: Marta Guśniowska
scenografia: Pavel Hubička
muzyka: Piotr Klimek
projekcje: Marcin Pawełczak
obsada: Agnieszka Zyskowska-Biskup, Zygmunt Babiak, Łukasz Bugowski, Krzysztof Jarota, Andrzej Mikosza, Tomasz Szczygielski, Andrzej Szymański
prapremiera: 15.02.2020

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: