AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Dysonansik (poznawczy)

Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał, reż. Agata Duda-Gracz, Teatr Żydowski w Warszawie
Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
 

Powodów, dla których przygotowuje się spektakle do grania poza salami teatralnymi, jest wiele. Jednak dwa, jak się wydaje najistotniejsze z nich, wiążą się z miejscem oraz – wynikającą z tego odmiennego miejsca – zmianą relacji między wykonawcami a odbiorcami.

Nie miejsce tu, by robić wykład z koncepcji współczesnego teatru ulicznego. Jednak pisząc o spektaklu Teatru Żydowskiego Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał w reżyserii Agaty Dudy-Gracz, trudno pominąć cały kontekst historii przedstawień przygotowywanych w miejscach „gotowych”, „znalezionych”, tym bardziej że twórcy sami się do niego odwołują. Trudno bowiem przypuszczać, iż głównym, jedynym czy choćby najważniejszym powodem, dla którego pokazano Spakowanych... na terenie warszawskiego Dworca Gdańskiego, jest to, iż Żydowski został bez własnej siedziby – budynku teatralnego. Miejsce jedynej prezentacji, podobnie zresztą jak i termin, wybrano właśnie ze względu na ich własną wymowę. W ten sposób – być może nie do końca świadomie – twórcy odwołali się do jednej z popularniejszych strategii teatru ulicznego. Miejsce-świadek wydarzeń jest tym, co ma przynieść w spektakl realność i prawdę. Do realności czasów świadka dochodzi jeszcze realność dzisiejsza – naszego tu i teraz, ludzi którzy przyszli poprzez uczestnictwo w spektaklu włączyć się w upamiętnienie największej powojennej hańby państwa polskiego.

To obramowanie miejsca oraz umieszczenie przedstawienia zaraz po przemówieniach pod tablicą poświęconą pamięci wypędzonych w 1968 roku sprawiło, iż Spakowani... nie mogą być (bo chyba sami twórcy by tego nie chcieli) traktowani po prostu jak wydarzenie artystyczne. Jeśli teatr został użyty (i nie ma w tym wyrażeniu niczego deprecjonującego), by wywołać w nas emocje dotyczące tego, co wydarzyło się wtedy: podłego, paskudnego traktowania obywateli tego kraju, jeśli miałoby to na nas (dzięki miejscu i obramowaniu) realnie działać, sam też nie powinien traktować tego przedstawienia jak każdego innego spektaklu, tyle że zagranego poza sceną (choć w zasadzie i ona była). A chyba niechcący tak się stało i stąd u mnie dysonansik... Teatr w przestrzeni publicznej (nawet jeśli chwilowo jest ona okupowana przez artystów za zgodą właściciela) wchodzi w przestrzeń należącą do tych, których chce uczynić swoimi widzami i w związku z tym taki spektakl jest zawsze przede wszystkim zdarzeniem międzyludzkim, gdzie na nowo są ustalane, kontestowane i renegocjonowane relacje między osobami zgromadzonymi w jednym miejscu. Tego też przecież w pewnej mierze dotyczył ten spektakl – jak ludzie posiadający absolutną władzę i żadnych skrupułów potraktowali ludzi, którzy władzy nie posiadali i stali się poddanymi decyzji tych pierwszych. Spektakl na Dworcu Gdańskim bardzo mocno obnażył relacje władzy, jakie wytworzyły się w naszym teraz, choć chyba niezupełnie w sposób, z jakiego można by być dumnym.

Miejscem przedstawienia był wąski pasek rozdeptanej ziemi, niegdyś być może trawnika, znajdujący się na tyłach hali dworcowej i zamknięty z przeciwnej strony torami. To tyle jeśli chodzi o „naturalną przestrzeń”: jeden bok między holem a torami ograniczony był sporych rozmiarów amfiteatralną widownią a z przeciwnej wygrodzony barierkami – tędy na „widownię” byli wpuszczani ludzie. Tył hali dzięki napisowi „Dworzec Gdański” miał stać się tamtym dworcem, jednak błoto, zagęszczenie przedmiotów stojących wokół przywołuje nie tyle obraz modernistycznego budynku z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku, co jakiejś dziewiętnastowiecznej galicyjskiej stacyjki.

Spektakl zacząć ma się po zakończeniu oficjalnych uroczystości pod tablicą pamiątkową. Stoi przed nią duża grupa ludzi, dużo większa gromadzi się na schodach wiodących na górę, na ulicę Mickiewicza i na niej samej, na wiadukcie. Stamtąd, choć z dystansu, na pewno jest najlepsza widoczność. Ci, którym tak jak mnie zależy, by przede wszystkim zobaczyć przedstawienie, stoją przy barierkach, przez które będziemy wchodzić. Widać stąd perony i fragmenty scenografii, walizy, tobołki, meble poustawiane wzdłuż siatki obok torów. Na plakacie jako godzina rozpoczęcia spektaklu wydrukowana jest 12.00, ale – wiadomo – najpierw skończyć musiały się przemówienia. Próbuję słuchać ich jednym uchem, ale się nie daje. Wokół mnie stoją młodzi studenci szkoły aktorskiej, z ich rozmów wynika, że są tu głównie, by zobaczyć kolegów biorących udział w spektaklu – „trzeba się pokazać, bo może ktoś cię zauważy”. Przez tłumek, który bez protestu ich przepuszcza, pod barierki przechodzi para starszych ludzi, naprawdę starszych, oboje są o laskach. Opierają się o ogrodzenie. Organizatorka informuje, że owszem tędy będzie można wchodzić, ale na razie nie wolno. Starsza pani mówi, że przecież już przy krzesłach dla widzów kręcą się jacyś ludzie. Dziewczyna z dobrotliwym uśmiechem wyjaśnia: „to są artyści”. Pytam, czy naprawdę dwoje starszych ludzi o laskach nie może przejść przez barierki, żeby usiąść. Dziewczyna cały czas się uśmiecha i mówi: „Naprawdę mi nie wolno”. Wiem, że pewnie „wypełnia polecenia”, ale mogłabym odpowiedzieć tekstem Judith Maliny: „Po Eichmannie to już nie jest wymówka”. Nie dała się przekonać, państwo coraz mocniej opierają się o barierki. On mówi, że nie da rady, ona prosi, żeby jednak zostali. Dziewczyna nawet nie próbuje zweryfikować u kogoś „wyższego stopniem”, czy rzeczywiście w sprawie tej dwójki nic nie można zrobić. Wreszcie wpuszczają nas po 10 osób, młodzi sprawnie idą do przodu, starsi państwo wolno, ostrożnie, bo grząsko, błoto. Mówię, żeby się nie spieszyli, zajmę im miejsca. Jestem w pierwszej dziesiątce, więc na widowni ludzi mało, próbuję zająć miejsce w pierwszym rzędzie, jedynym na poziomie ziemi. Słyszę, że nie można, bo cały jest zarezerwowany, tłumaczę dlaczego, ale nic nie udaje się wskórać. Pani, która też z nami czekała przed barierkami, mówi, że zajęła dla starszych państwa miejsca z brzegu, w drugim rzędzie. Trzymamy je. Starsi państwo dochodzą, każde z nich ma kłopoty z wejściem nawet jeden stopień, to też nie skłania organizatorki, by im odstąpić krzesła na przedzie. W końcu z pomocą innych wchodzą, siadają, dziękują wszystkim dookoła za pomoc. Mam wrażenie, że już uczestniczę w spektaklu, który jak nic innego uświadamia mi, czym jest „atmosfera”, która ludzi wyklucza, eliminuje, nakazuje nie dostrzegać krzywdy, jaką im się wyrządza. Czy to właśnie ten spektakl przygotowany przez Dudę-Gracz? Nie, to tak zwane „życie” stworzyło mu wymowny i przejmujący prolog – czekanie na rampie kolejowej bez miłosierdzia dla słabych i starszych. Jak po czymś takim mam uwierzyć temu spektaklowi? Jak mam uwierzyć, że twórców Spakowanych... rzeczywiście obchodzi krzywda wyrządzana tym, którzy nie mają żadnej władzy, którzy – z racji wieku – są też wykluczani, słabi, podatni na zranienie? I bardziej zaczynam wierzyć w szczerość intencji widzów-ludzi, którzy zgromadzili się na Dworcu Gdańskim, niż organizatorów „spektaklu plenerowego”. Bo na widowni panuje życzliwość. Dociera mężczyzna o kulach, kilka osób ustępuje mu miejsce, by nie musiał chodzić po schodach. Trzy panie siedzą na dwóch krzesłach, dwie z nich przygarnęły trzecią, malutką, która z dalszych rzędów nic nie widziała. Może w widzach to miejsce i kontekst wyzwoliło takie zachowania, może w ten sposób próbujemy „odczarować” tę przestrzeń?

Wszyscy chętni do oglądania nie mieszczą się na krzesłach, reszta widzów stoi po przeciwnej stronie, tam gdzie barierki. Pośrodku jest przestrzeń gry – na razie zastawiona staroświeckimi przedmiotami: jakaś lampa, krzesło, stół, oparte o coś drzwi z futryną, ławka, rowerek dziecięcy, wózek dla lalek. Mimo rozmiarów tej ziemnej sceny, wkrótce robi się na niej tłoczno. Do przedmiotów dołącza zbita grupa osób ubranych współcześnie, adekwatnie do pogody, czyli raczej ciepło. Nad ich głowami pojawiają się czerwone transparenty, na których zamiast haseł wymalowane są na przykład „…” lub „!”. Pojedynczy ludzie z grupy wykrzykują numery, wysokie, kilkudziesiąttysięczne, potem dołączają do tego prawdziwe adresy z różnych polskich miast. Kilkudziesięciu wykonawców bierze w ręce rozmaite rekwizyty i zaczyna nerwowym krokiem wirować dookoła stołu, który stanowić będzie centrum spektaklowego wszechświata. Stół nakrywany obrusem i zwijany oraz rozwijany dywan to niemal symbole pozostawiania domu. Dookoła tego centrum krążą wszyscy wykonawcy – we własnym tempie, jakimś zbitym albo też rozpadającym się na jednostki wirem, jakąś gorączkową, nerwową krzątaniną. Grają jednak tylko w stronę krzeseł, tak jakby za nimi była ściana, a nie kolejni widzowie. Co jakiś czas któryś z nich przystaje i wprost do widzów wygłasza kilka zdań, dlaczego wziął ze sobą właśnie to: dywan, porwaną firankę, zabawki, pościel z dobrego pierza, rower, czajnik... Te strzępki informacji są jednak zbyt skąpe, by można było na ich podstawie zbudować jakiś obraz postaci. Postacią zbiorową jest właśnie ten krążący i wygłaszający oderwane zdania tłumek, choć nie jest on jednorodny ani w swoich zachowaniach, ani w prezentowanych emocjach. Są zestresowani – jak kobieta, która ciągnie za sobą ojca i goni uciekającego jej syna. Są ponurzy – jak młoda para z dywanem. Są też pary rozradowane – jak te mówiące o stole czy czajniku. Co jakiś czas ktoś po prostu przystaje i mocno, długo, znacząco patrzy na widzów. Klimat całości nadaje przede wszystkim kobieca wokaliza przypominająca lament.

Można by powiedzieć, że budowa tego przedstawienia przypomina animowane Tango Rybczyńskiego. Tyle tylko że w spektaklu Dudy-Gracz w zasadzie nie ma dramaturgii, zaprezentowane są trzy ruchome, wydłużone w czasie obrazy, w których niezmiennie powtarzane są te same działania. Pomysł na pięć minut akcji został rozciągnięty do ponad pół godziny, powtarzany, eksploatowany ponad miarę. Po kilku minutach zaczyna nudzić, ponieważ mimo gęstego ruchu na scenie tak naprawdę nic się tam nie dzieje i z powtarzanych działań nic nie wynika. Ludzie, tłumnie stojący na początku na wiadukcie, wraz z upływem czasu odchodzą. My – siedzący na krzesłach – takiej możliwości nie mamy. Po krótkim czasie przestajemy mieć także możliwość oglądania tego, co na scenie. Wraz z rozwojem akcji coraz bardziej ośmielają się rozmaici fotoreporterzy. Coraz mocniej wchodzą w przestrzeń gry, stają przed pierwszym rzędem. Jeden z operatorów bez żenady stojąc między aktorami a widzami, gada przez komórkę. Pod koniec spektaklu przed widownią stoi rząd osób rejestrujących spektakl. A widzowie? Kto by się nimi przejmował. To jedyna prezentacja, więc trzeba zadbać, by została dobrze utrwalona, przyda się do dalszego informowania o przedstawieniu i nowej formie twórczości. Natomiast para starszych ludzi, która w pewnym momencie zaczyna komentować, że „nie tak to naprawdę wyglądało” natychmiast otrzymuje ostre spojrzenie od organizatorki.

Spakowani... pozostawili we mnie głęboki niesmak. Jako spektakl teatralny było to dzieło miałkie, pozbawione dramaturgii (tak, spektakle w przestrzeni otwartej też ją posiadają), o niewątpliwie słusznej, choć mętnej wymowie. Natomiast jako forma upamiętnienia wywoływało głęboki dysonans rozbieżnością między deklarowanym ujęciem się za ludźmi pokrzywdzonymi a tym, jak potraktowano realnych ludzi, którzy chcieli włączyć się w obchody smutnej rocznicy. Gdyby jacyś wybitni artyści uliczni bez doświadczenia w innych rodzajach teatru zgłosili się na przykład do Teatru Wielkiego i zaproponowali przygotowanie opery dla uczczenia rocznicy niepodległości, raczej potraktowano by ich jak osoby pozbawione kompetencji do takiej pracy. Dlaczego natomiast w drugą stronę to tak nie działa?

21-03-2018

Teatr Żydowski w Warszawie
Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał
scenariusz i reżyseria: Agata Duda-Gracz
ruch sceniczny: Tomasz Wesołowski
muzyka na żywo: Łukasz Wójcik
obsada: Piotr Chomik, Monika Chrząstowska, Ewa Dąbrowska, Ewa Greś, Genady Iskhakov, Ryszard Kluge, Grzegorz Kulikowski, Paulina Lombarowicz, Małgorzata Majewska, Katarzyna Post, Joanna Przybyłowska, Henryk Rajfer, Izabella Rzeszowska, Wanda Siemaszko, Piotr Sierecki, Monika Soszka, Barbara Szeliga, Alina Świdowska, Ewa Tucholska, Wojciech Wiliński, Maciej Winkler, Ernestyna Winnicka, Renia Goławska (gościnnie), Katarzyna Janekowicz (gościnnie), Katarzyna Kurdej (gościnnie), Mateusz Ławrynowicz (gościnnie), Bartek Nowicki (gościnnie), Paweł Palcat (gościnnie), Elżbieta Romanowska (gościnnie), Oskar Stoczyński (gościnnie), Emose Uhumwango (gościnnie) oraz studenci Akademii Teatralnej: Vanessa Aleksander, Karol Biskup, Aleksandra Boroń, Kamila Brodacka, Marcin Franc, Katarzyna Gałązka, Jakub Gąsowski, Aleksander Kaźmierczak, Jakub Kordas, Małgorzata Kozłowska, Klaudia Kulinicz, Szymon Owczarek, Zuzanna Saporznikow, Marta Sutor, Maja Szopa, Monika Szwajnos, Konrad Szymański, Magdalena Howorska, Piotr Janusz, Mikołaj Kłosiewicz, Aleksandra Lechocińska, Robert Mróz, Błażej Stencel, Karolina Szeptycka, Julia Szewczyk, Paulina Wróblewska.
premiera: 08.03.2018.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: