Grać, nie widząc
Pisanie o Garderobianym z małej sceny Teatru Narodowego jest działaniem czysto kronikarskim. Nie ma żadnego wpływu na odbiór przedstawienia czy też na frekwencję. Mamy do czynienia z bytem krojonym od początku na sukces. I sukces jest. Dwóch wielkich aktorów na scenie i legenda sztuki Ronalda Harwooda sprawiły, że już w dniu premiery bilety wyprzedane były do lutego tego roku, a dziś, gdy ukazuje się ta recenzja, oblężenie teatralnej kasy trwa zapewne dalej i Narodowy ma zapewnioną frekwencję przynajmniej do końca sezonu.
Jeśli więc pisać o Garderobianym w reżyserii Adama Sajnuka, to przez pryzmat wspomnień, i to sprzed trzydziestu lat: przez wielkie role, które w tym czasie tworzyli najwięksi, po których została legenda – bo i Zbigniew Zapasiewicz, i Igor Przegrodzki, i Gustaw Holoubek – i dla porównań z tamtymi dokonaniami, na które nieodwołalnie skazani byli twórcy grudniowej premiery na scenie przy Wierzbowej.
Frapuje już sama scenografia. Na scenie ustawiono coś w rodzaju przesuwalnego mansjonu projektu Katarzyny Adamczyk. Można go obracać o 360 stopni. Z jednej strony ukazuje on kompletnie nieokreśloną szarą przestrzeń. Druga to… no właśnie, co to jest? Garderoba teatralna? Niby jest tu lustro, ale z gatunku tych, które wieńczą komódki w sypialniach. Nie ma charakterystycznego wyposażenia garderoby teatralnej, spotykanego nawet w najbiedniejszych teatrzykach: stołu do charakteryzacji, mlecznych żarówek okalających godne poszanowania lustro wiszące w każdej garderobie. Ściany w kolorze jajecznicy, wyraźnie sfatygowane, przy framudze drzwi odpadł tynk, pokazując czerwień cegieł. Wnętrze zdegradowane. Ani to garderoba, ani pokój nadający się do przebywania w nim. Harwood akcję swojej sztuki umieścił głównie na zapleczu biednego angielskiego teatrzyku drugiej czy może trzeciej kategorii. Scenografia pani Adamczyk swoim całkowitym niedookreśleniem każe przypomnieć jedno ze skrzydlatych słów starego Fredry: „Kto pomyśli – może zgadnie”.
W tej przestrzeni, o funkcji której trudno wydawać jakiekolwiek sądy, poprzestając na stwierdzeniu, że jako wytwór plastyki teatralnej jest wyjątkowo szpetna, dwaj aktorzy. Mocarze zawodu, arcymistrzowie polskiego teatru, filary zespołu Narodowego: Janusz Gajos i Jan Englert w otoczeniu aktorów, których widywaliśmy na scenie tego teatru w rolach znakomitych, a nawet jeśli nie błyszczały światłem pierwszego blasku, to zawsze można było powiedzieć, że to świadectwo najwyższego zawodowego poziomu, godnego najważniejszego z naszych teatrów. I tu kolejne zdziwienie. Sztuka Harwooda wymaga od reżysera rzeczy podstawowej (wpajanej zresztą adeptom reżyserii i aktorstwa od początku nauki zawodu): jasnego postawienia scenicznego konfliktu. Ten w Garderobianym nie jest akurat specjalnie skomplikowany: jeden nie chce wejść na scenę, jest znużony, zniechęcony, boi się, zasłania niepamięcią tekstu dawanej tego wieczoru sztuki, drugi go do tego zmusza – perswazją, pochlebstwami, przywoływaniem poczucia obowiązku wobec publiczności, przygotowaniem kostiumu Leara. Drugim poziomem zagadki Garderobianego jest próba odpowiedzi na pytanie, czy Sir to aktor wybitny czy zwykły żałosny kabotyn z teatralnej trupy minorum gentium? Jaki jest jego stosunek do swojego życia, do zawodu?
Sir Zapasiewicza sprzed trzydziestu lat był aktorem z pewnością wybitnym. Granej przez niego postaci przydawało to jeszcze tragicznego rysu: patrzyliśmy na upadek wielkiego artysty, któremu nie dane było zająć miejsca, które z racji talentu i umiejętności z pewnością mu się należało. Króciutki moment przedstawienia Hübnera: Sir Zapasiewicza, mówiący fragment lamentu Leara nad trupem Kordelii, pokazywał aktorską wielkość postaci napisanej przez Harwooda, ale i wielkość Zapasiewicza. To była jedna z jego największych szekspirowskich kreacji – w małej, teatralnej pigułce. Kreacja zresztą tak wybitna, że niemal dwie dekady później, gdy Zapasiewicz zagrał całego Leara w (średnio zresztą udanym) przedstawieniu Piotra Cieplaka, tamtego sukcesu już nie powtórzył. Sir zagrany w Ateneum przez Gustawa Holoubka był zgorzkniały, ale stać go było na autoironię, co pokazywało inny aspekt tragizmu tej postaci.
Norman Wojciecha Pszoniaka z przedstawienia Hübnera – nadruchliwy, niewolniczo przywiązany do Sira, swoim oddaniem zdawał się przekraczać ramy czysto zawodowej zależności. Tym bardziej przejmujący był wybuch rozpaczy Pszoniaka po śmierci Sira, odkrycie, że w autobiografii nawet o nim nie wspomniał i dziecięca radość z dopisania siebie do kilku skreślonych przez aktora słów dedykacji. Wielka rola, komplementarna z dziełem Zapasiewicza. Ich permanentny sceniczny klincz sprawiał, że to przedstawienie – przecie także z wielkimi epizodycznymi rolami – stało się składnikiem legendy, kończącej się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wielkości polskiego teatru. Takie to były przedstawienia w owe lata.
I jeżeli dziś przy okazji przedstawienia Adama Sajnuka w Teatrze Narodowym przypominać tamte dokonania – to dla porównania. Okazuje się, że można Garderobianego, rozpisanego na dwóch wielkich aktorów, wyreżyserować jeszcze inaczej, pozostawiając mnóstwo spraw wyobraźni widzów. Bo nie wiadomo, czy Sir Jana Englerta to aktor wybitny czy właśnie żałosny kabotyn. Fragmenty Króla Leara mówione przez Englerta każą sądzić, że ten Sir to aktor zaledwie poprawny. Jest wyraźnie znużony, ale znużony „ogólnie”, w jakiś wyjątkowo mało frapujący scenicznie sposób. Norman Janusza Gajosa grany jest niemal cały czas na jakimś półdrwiącym tonie, jakby sam dystansował się od tego, do czego chce przekonać Sira. Jedyną ekstrawagancją Normana jest dziwna kitka dopięta do przerzedzonych włosów. I jeżeli te dwie godziny w Narodowym fascynują – to z przyczyn czysto zawodowych: dla obserwacji dwóch aktorów mówiących na scenie linijki dialogu Harwooda, ale rozdzielone na dwa monodramy kompletnie niesłuchających siebie aktorów. Stary wyga reżyserii pan X., obejrzawszy przedstawienie Sajnuka, zdiagnozował je bardzo krótko: „To nawet ciekawe, widzieć dwóch wielkich fachowców grających ze sobą tak, jakby wzajemnie się na scenie nie widzieli”. I jeśli coś wyskakuje – przyznajmy, na chwilę – z tego bardzo konsekwentnie przeprowadzonego przez Sajnuka założenia, to tym ekscesem jest krótka scena Normana z młodziutką krowientą Irene (w tym epizodzie Michalina Łabacz), która uwodząc Sira, chce wspiąć się po drabinie zawodowej hierarchii. Na ten jeden moment Norman Gajosa odżywa, porzuca swój kpiarski ton, jest wulgarny, odpychający. Przez tych kilka chwil pokazuje, że potrafi być niebezpieczny. Ale – jako się rzekło – to eksces w tym przedstawieniu dość starannie odfiltrowanym z silniejszych emocji. Miała je zapewne podkreślać snująca się w tle muzyka Michała Lamży, której funkcja sprowadziła się jednak w tym przedstawieniu do bycia czymś w rodzaju „muzaka” z centrów handlowych czy luksusowych wind: słychać to przez cały czas, wyłączyć nie sposób.
O puentę trudno.
Będą zatem dwie.
* * *
Leon Schiller miał kiedyś powiedzieć z ledwo maskowanym lekceważeniem o pewnym reżyserze: „A, to ten, co położył Dulską”. Sztuka Zapolskiej jest – jak wiadomo – dziełem, które wywrócić naprawdę trudno.
* * *
Przed laty zdarzyło mi się wyjść z Teatru Powszechnego w połowie Twórców obrazów. Selmę Lagerlof grała wtedy Mirosława Dubrawska – wielka dama sceny, na którą w tym akurat przedstawieniu patrzeć się nie dało. Aktorskie porażki – nawet u największych – to w dziewięćdziesięciu dziewięciu i dziewięciu dziesiątych procenta wynik reżyserskiej nieudolności.
16-01-2017
galeria zdjęć Garderobiany, reż. Adam Sajnuk, Teatr Narodowy w Warszawie ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Narodowy w Warszawie
Ronald Harwood
Garderobiany
reżyseria: Adam Sajnuk
scenografia: Katarzyna Adamczyk
muzyka: Michał Lamża
obsada: Edyta Olszówka, Betata Ścibakówna, Jan Englert, Janusz Gajos, Jacek Mikołajczak, Karol Pocheć, Michalina Łabacz
premiera: 10.12.2016
byłem na tym zdarzeniu wczowaj,bo narzeczona mnie wyciągnęła.bilety śledziła od miesięcy....totalny chłam,ale co najciekawsze, jako jedyny z całej sali nie wstałem na koniec i nie klaskałem...a cała "warszawka"pod wpływem orgazmu spazmatycznie dała poklask...
Sztuka dobra, oglądałem, jeden błąd, to cicha gra aktorów, czasami prawie nie słychać, a tak to super
Po latach w teatrze przyszło zmęczenie,znudzenie,wypalenie,brak sił.Od lat ci sami na scenie i poza znudzili się sobą ale i nawykli do siebie. Mówią nie słuchając innych i siebie. Wygłaszają swoje wytarte kwestie by trwało co było bo nie mają dość siły na zmianę. Sir nie chce już grać i nie potrafi ale nie umie przestać no bo przecież nie zacznie wszystkiego od nowa. Jest za stary,za późno. Nie.Pora umierać. Norman wpasował się w pracę garderobianego i swojsko mu z tym. Czuje się nieodzowny, ważny i nie zna innego życia. W tej roli czuje się potrzebny choć sfrustrowany,znużony.Ale coś nowego?No nie!Jak to? Show must go on! Kordelia w kostycznym schemacie,pomniejszana,zagłuszana,w cieniu,żałuje,że kiedyś wcześniej nie odważyła się wyjechać za ocean za karierą. Madge też skapitulowała,zwinęła się wybierając życie złudzeniami w zastygłych emocjach. Wszyscy oni czują się niespełnieni i skuleni, pochowani w siebie chcący dożyć w wydreptanych przez lata rolach i odejść. Młodsi ich nie interesują bo im nie pasują bo burzą przyzwyczajony podział ról,codzienność. Ich teatr odchodzi razem z nimi a i widowni też już prawie niema ( Cztery stare panny). Znakomite przedstawienie o przemijaniu i o tym,że w życiu warto porwać się z motyką na słońce. Scenografia od czapy i bez pomysłu zaś muzyka jakby z klubu obok.
może Ci komórek z mózgownicy, bo mnie nic
Zapytaj Zembrzuskiego ile jego komentarzy usunęli? Kilometry. Swoją drogą, jak widzę niektóre tak skrajnie głupie komentarze Jacusia, to zastanawiam się jak debilne musieli usunąć.
To w takim razie, w celu zachowania elementarnej uczciwości, powinni poinformować, że komentarze są moderowane.
Oczywiście, że usuwają. Bardzo często. Te nie po linii. To co widzisz pod artykułem to jest tylko ułamek tego co zostało napisane. Teatralny w komentarzach tworzy post-prawdę. WSTYD!
A gdzie jest ten wpis „bardzo kulturalnej” bo nie widzę? Czyżby redakcja teatralny.pl usuwała niewygodne dla autorów komentarze?
Rzecz nie w jednym czy drugim bardziej lub mniej udanym spektaklu i tym, gdzie recenzent lokuje swoje "lajki", tylko w modelu Teatru Narodowego, w którym (jednym z dwóch) będzie za chwilę konkurs - a Marcin Czarnik powtarza, że jak będzie to Wam urządzimy drugi Wrocław" (jakaś "Jola" bredzi o cholerze), czyli - to ja - o obowiązkach (!) Bo TN ma obowiązki wobec jakości literatury, aktorskiego warsztatu i inteligencji widzów. To oczywiste i opisane przez choćby prof Raszwskiego... Englert uprawia szlachetny eklektyzm, który niestety bardzo często zamienia się w komercję, a przecież dostaje taką kasę, że nie poprzez dochód powinien myśleć o tym, co wystawia. Twierdzę, że w tym jest mnóstwo z a n i e c h a ń, pomijań personalnych i za dużo przewidywalności. Byłem jednym z niewielu, którzy twierdzili, że "Kordian" był wydarzeniem, a praca Nekrosiusa arcydziełem, ale nie to stanowi o codzienności Narodowego warszawskiego. Problem jest w Krakowie, w którym Jan Klata w imię fałszywie pojmowanej nowoczesności sprowadził teatr na dno - powierzchowności, populizmu, efekciarstwa i taniości publicystycznej - i puka od spodu, bo, jak każdy celebryta, wie, że to daje popularność i właśnie "lajki" na fb. Czyli demonstruje, właściwą dla popkultury dzisiejszej, pogardę dla standardów intelektualnych i zawodowych. To znak czasów, ale to nie oznacza, że musimy za to płacić... "Teatr narodowy jest dla wszystkich, ale nie dla każdego". To cytat ze mnie, który już niedługo zostanie rozwinięty, a w skrócie oznacza, że jole powinny się podciągnąć. Dosyć ulegania złemu gustowi i głupocie. Teatr jest do myślenia a nie rozrywania się; teatr to literatura, aktorzy i praca intelektualna i warsztatowa, a nie bezmyślność garstki, ciągle tych samych, ideologów od inżynierii społecznej na pensji reźyserów... Nie jest " środkiem wyrażania władzy w określonym miejscu i czasie" (M. Kwaśniewska z kręgu akolitów JK i "trudnej" teatrologii krakowskiej), tylko wspaniałym narzędziem do budowania wspólnoty wokół w a r t o ś c i śródziemnomorskich. Kropka. Cbdo
bardzo kulturalna napisał(a):
otóż top właśnie, "wielce kulturalna osoba" - zapewne zawistnik i okrutnik... Jakich pełno w teatralnym środowisku. Ja spektakl widziałem akurat i gratulując Panu Mościckiemu świetnego pióra recenzenckiego potwierdzę zawarte w recenzji wnioski i enuncjacje, a puenta bardzo inteligentna .... Czemu ja mam wychodzić zawiedzionym ze spektaklu, który z założenia ma być wielkim? Doprawdy winie za wszystko reżysera, który do swojej wiedzy dodaje zbędna ambicję interpretacyjną albo nie styka mu umiejętności.. Cóż, przypadki chodzą po ludziach..Julcia, skoro nie masz matury, czemu nie siedzisz cicho i nie nadrabiasz?
Zembrzuski, skoro nie widziałeś przedstawienia to po jaką cholerę piszesz elaborat nie na temat?
(urządzenie mobilne edytuje jak chce) - tak lepiej, także na TT: teatralny.pl bardzo inteligentne, jak to zwykle u Tomasza z odjazdem w "legendy", kosztem tego, co widać. A widać coś (tego akurat nie widziałem, więc nie o tym), co warto by uogólnić, czyli o NST w Krakowie i Janie Klacie, który właśnie lobbuje za sobą na kolejną kadencję tzn pensję... Wynika z tego, że warszawski to "akademicki", więc krakowskiemu należy się nowoczesność i w ogóle, panie, postęp. Na przykładzie recenzji Tomasza świetnie widać, jak się tu odwraca znaczenia, czyli kota ogonem. To Englert jest jak najbardziej "postępowy" (przodem do przodu) świetnie wyczuwając koniunkturę i siadywając okrakiem na barykadzie "nowego". Proszę sprawdzić u Olsten, Kleczewskiej, Zadary (bo swego świetnego Kordiana jakby się wstydzi, a genialnego Nekrosiusa - nie docenia; jestem niesprawiedliwy). U Klaty to tylko p o p u l i z m (bardzo lubimy się podobać, np opowiadając, że każda władza jest siebie warta, dopóki nie zostanie wymieniana na moją z kolegami - co przegrany elektorat bardzo lubi i nie tyle głosuje, co podskakuje) i publicystyka, które w samozachwycie w zarozumiałości swojej nie odróżniają kabaretu, rozrywki i demoralizujących intelektualnie UPROSZCZEŃ od o b o w i z k ó w publicznej sceny narodowej - wobec literatury w oryginałach a nie przepisaniach, wobec warsztatu a nie teatru niemieckiego, wobec inteligencji widzów zamiast popularności z powierzchownością. I paluszkiem dla widzów myślących inaczej. I dobrze - jestem za pluralizmem, byleby rzecz nazywać po imieniu. Niech po Dejmku kwitnie raczej Hanuszkiewicza model teatru popularnego, choć nie tak jak u pana Adama, czy Grzegorzewskiego erudycyjnego, niech komercyjne zabiegi (bo przecież pan Michał na afiszu to jest to samo, tylko trochę inaczej) "kroją kasę", rozważają potencjalną klasowość społeczeństwa i rzekomą "post(ność)" dramatu i inscenizacji - rowerem bliżej, także Mościckiemu; niechże jednak Kraków nie da się zwariować. Za chwilę będzie tam konkurs (będzie, będzie panie Marcinie, nie lękajcie się) i szansa na profesjonalną rozmowę zamiast "mordoklejstwa"... O znaczeniach zapisanych u Dostojewskiego, Ibsena, Szekspira, Wyspiańskiego - Bieliński, Fertacz, Iwaskiewiczius, Tomczyk też powinni ręki przyłożyć. O tym, czy w "tymkraju" reżyseruje tylko medialna lista przebojów, czy też potrafią Majewski, Komasa, Horovitz, Gajewski, Pawłowski, Kilian, Rudnicka, Latour, Labahua, Wawrzyniec Kostrzewski i wielu źle obecnych, na tematy ideologicznie sprane (jak chorągiewki od wymachiwania) i spaprane. "Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie". Szczegóły wkrótce
bardzo inteligentne, jak to zwykle u Tomasza z odjazdem w "legendy", kosztem tego, co widać. A widać coś (tego akurat nie widziałem, więc nie o tym), co warto by ogólnić, czyli o NST w Krakowie i Klacie, który właśnie lobbuje za sobą na kolejną kadencję tzn pensję... Wynika z tego, że warszawski to "akademicki", więc krakowskiemu należy się nowoczesność i w ogóle, panie, postęp. Na przykładzie recenzji Tomasza świetnie widać, jak się tu odwraca znaczenia, czyli kota ogonem. To właśnie Englert jest jak najbardziej "postępowy" (przodem do przodu) świetnie wyczuwając koniunkturę i siadywając okrakiem na barykadzie "nowego". Proszę sprawdzić u Olsten, Kleczewskiej, Zadary (bo swego świetnego Kordiana jakby się wstydzi, a genialnego Nekrosiusa - nie docenia; jestem niesprawiedliwy). U Klaty to tylko p o p u l i z m (bardzo lubimy się podobać, np opowiadając, że każda władza jest siebie warta, dopóki nie zostanie wymieniana na moją z kolegami - co przegrany elektorat bardzo lubi i nie tyle głosuje, co podskakuje), który w samozachwycie i publicystyka w zarozumiałości nie odróżniająca kabaretu, rozrywki i demoralizujących intelektualnie UPROSZCZEŃ od o b o w i z k ó w publicznej sceny narodowej - wobec literatury w oryginałach a nie przepisaniach, wobec warsztatu a nie teatru niemieckiego, wobec inteligencji widzów zamiast popularności z powierzchownością. I paluszkiem dla widzów myślących inaczej. I dobrze - jestem za pluralizmem, byleby rzecz nazywać po imieniu. Niech po Dejmku kwitnie raczej Hanuszkiewicza model teatru popularnego, choć nie tak jak u pana Adama, czy Grzegorzewskiego erudycyjnego, niech komercyjne zabiegi (bo przecież pan Michał na afiszu to jest to samo, tylko trochę inaczej) "kroją kasę", rozważają potencjalną klasowość społeczeństwa i rzekomą "post(ność)" dramatu i inscenizacji - rowerem bliżej, także Mościckiemu; niechże jednak Kraków nie da się zwariować. Za chwilę będzie tam konkurs (będzie, będzie panie Marcinie, nie lękajcie się) i szansa na profesjonalną rozmowę zamiast "mordoklejstwa"... O znaczeniach zapisanych u Dostojewskiego, Ibsena, Szekspira, Wyspiańskiego - Bieliński, Fertacz, Iwaskiewiczius, Tomczyk też powinni ręki przyłożyć. O tym, czy w "tymkraju" reżyseruje tylko medialna lista przebojów, czy też potrafią Majewski, Komasa, Horovitz, Gajewski, Pawłowski, Kilian, Rudnicka, Latour, Labahua, Wawrzyniec Kostrzewski i wielu źle obecnych, na tematy ideologicznie sprane (jak chorągiewki od wymachiwania) i spaprane. "Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie". Szczegóły wkrótce