AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kto się boi…?

Absolwentka Uniwersytetu Gdańskiego, doktor nauk humanistycznych. Referentka krajowych i międzynarodowych konferencji naukowych poświęconych literaturze i kulturze. Publikowała m.in. w internetowym „Dzienniku Teatralnym” oraz w miesięczniku „Teatr”. Współpracowała z Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia” i Nadbałtyckim Centrum Kultury w Gdańsku. Mieszka w Gdyni.
A A A
Fot. Dominik Werner  

Z okazji otwarcia nowego sezonu Adam Orzechowski obdarował widzów Teatru Wybrzeże niezłą niespodzianką. A to wszystko za sprawą adaptacji Seansu Noëla Cowarda.

Pierwsza myśl na hasło „komedia z duchami”? Lekko, łatwo, śmiesznie…? Nie w przypadku spektaklu Orzechowskiego. Reżyser zręcznie manipuluje w nim bowiem przyzwyczajeniami, schematami, teatralnymi chwytami – i czuć, że świetnie się przy tym bawi. Lekkość opowiadanej historii mąci „niewygodnymi” tematami, które co rusz wpychają pod żebro widza spiczasty paluch, zaś prostotę opowieści burzy poprzez znienacka wypadające z szaf trupy. A humor? Tutaj należą się reżyserowi duże brawa, postawił on bowiem w swoim spektaklu na ten rodzaj dowcipu, który (niestety) przeminął już chyba z wiatrem popkultury. Postawił i wygrał, bo zamiast zmasowanego ataku dowcipasów „z grubej rury”, uraczył widzów bardzo stylową, teatralną screwball comedy, która jest jednakże niczym tablica Ouija – naprawdę może zaskoczyć…

Karol Condomine (uroczo zblazowany w wykonaniu Grzegorza Gzyla) jest pisarzem, jest też zgnuśniałym od dobrobytu mieszczuchem i pewnym siebie flirciarzem. Swój nudnawy, podlewany brandy żywot dzieli z drugą żoną, Ruth (Joanna Kreft-Baka). Obraz tego związku Orzechowski rysuje barwną od dowcipu kreską i już od samego początku zaznacza tlące się –
pod ciepłą kołderką przyzwyczajenia i przewidywalności – iskry nie do końca spełnionych oczekiwań i nie zawsze zaspokajanych potrzeb. Dialog Karola i Ruth to kombinacja czułych słówek, dobrotliwych, uspokajających uwag i przemycanych niby od niechcenia, ale wyraźnie intencjonalnych złośliwości. A pod tym wszystkim kryje się coś jeszcze, coś, co stanowi bardzo istotny element relacji bohaterów – potrzeba władzy. Widoczna jest ona wyraźnie, gdy na scenę wkracza pokojówka państwa Condomine, Edyta (bardzo dobra Anna Kaszuba). Karol i Ruth (choć używając różnych narzędzi) tresują Edytę i oboje czerpią z tego okiełznywania jakąś perwersyjną, chociaż skrzętnie ukrywaną przyjemność.

Pozostałych bohaterów spektaklu poznajemy, gdy zbierają się w eleganckim salonie państwa Condomine z okazji zaaranżowanego przez Karola (sensem istnienia artysty jest przecież „poznawanie i przekraczanie”) seansu spirytystycznego. Współtowarzyszami niecodziennej rozrywki jest tu damsko-damska, „szalenie podniecona” perspektywą „szalonego eksperymentu” para – Pat i Joe Bradman (tworzące bardzo zabawny tandem Marzena Nieczuja-Urbańska i Maria Mielnikow-Krawczyk); zaś mistrzem całej ceremonii – madame Arcadi (w tej roli buchająca energią Agata Bykowska), spirytystka, odkryta podczas festynu przez lokalnego proboszcza (!). W galerii wielokolorowych, wyrazistych postaci Orzechowskiego ekscentryczna madame Arcadi jest tą, która najmocniej zapada w pamięć. Kreacja Agaty Bykowskiej to skrzyżowanie przerośniętego skauta, domorosłego filozofa i nieprzewidywalnej histeryczki. Miks przedni i raczej nieprzystający do powszechnych w kulturze, zwłaszcza kinie, wyobrażeń tego typu postaci.

Madame Arcadi wyciąga z podręcznej walizki okultystyczny osprzęt i rozpoczyna zabawę, która wywróci do góry nogami dotychczasowe życie państwa Condomine. Szczerze – warto zobaczyć spektakl Orzechowskiego choćby ze względu na fenomenalną scenę przywoływania gości z zaświatów, podczas której Bykowska z energią plemiennego szamana prezentuje własną interpretację przedszkolnego hymnu oraz śpiewa Summertime, który w jej wykonaniu bliższy jest kultowemu przebojowi Janis Joplin niż kołysance Gershwina.

Ciąg dziwacznych rytuałów odprawianych przez Arcadi kończy się pozornym fiaskiem. Stara pani Plummet, nieżyjąca sąsiadka Karola i Ruth, nie przybywa, a uraczeni kilkoma niezidentyfikowanymi stukami goście opuszczają eleganckie domostwo. I wtedy to właśnie reżyser wprowadza do akcji ostatniego z bohaterów. Jest nim Elwira (Katarzyna Kaźmierczak), pierwsza żona Karola, która z szelmowskim uśmiechem i papierosem w dłoni pojawia się niespodziewanie w salonie państwa Condomine. Niespodziewanie, bo seans spirytystyczny zakończył się – co podkreślały panie Bradman – późno w nocy. Niespodziewanie, bo Elwiry od siedmiu lat nie ma już pośród żywych…

Wizyta ponętnej Elwiry uruchamia ciąg zdarzeń, których finał będzie miał dla bohaterów spektaklu bardzo nieoczekiwany wymiar. Duch byłej małżonki Karola zdemontuje do fundamentów domostwo państwa Condomine, obnaży wszystkie ich, kamuflowane dotąd, urazy, obawy, pragnienia i fantazje. To, co na pozór trwałe i niezmienne, okaże się być bardzo kruchym, to zaś, co szczere i prawdziwe – pełne fałszu i sztuczności. Perypetie mieszkańców nawiedzonego domu są w spektaklu Adama Orzechowskiego płaszczyzną do przedstawienia serii sytuacji, które choć przesiąknięte komizmem, w swej istocie wcale tak zabawne nie są. Reżyser pokazuje tu kruchość zasad, wartości i schematów, których konstrukcja jest pozornie jasna i definiowalna, ale w rzeczywistości – bardzo pogmatwana wewnętrznie, mocno zafałszowana i kryjąca mnóstwo sprzeczności. Orzechowski w subtelny, dowcipny sposób drwi z konwenansów, dobrego wychowania, tradycji; pokazuje, jak łatwo można je przekreślić, zdekonstruować czy po prostu zastąpić czym innym. Ujawniając nietrwałość i pozorność konstruktów mieszczańskiego świata, podaje w wątpliwość cały ów świat, który – jak się okazuje – tak łatwo daje się zepchnąć w koleiny chaosu i destrukcji.

Druga część spektaklu Teatru Wybrzeże to – w porównaniu do względnie spokojnej części pierwszej – wybuch niekontrolowanej anarchii. W kłębowisku dymu, ognia, wstrząsów i… baniek mydlanych wali się (w przenośni, ale też dosłownie!) ułożony świat państwa Condomine, sami zaś bohaterowie przekształcają jasny, elegancki salon w pole bitwy. Amunicję stanowią tu przede wszystkim emocje, które w końcu mają swoje ujście i które uwolnione pokazują się w całej krasie. I nagle okazuje się to, co widz przeczuwa od samego początku – że egzystencja bohaterów polegała w dużej mierze na tłumieniu złości, rozczarowania i niespełnienia.

Adamowi Orzechowskiemu udało się połączyć bardzo zręcznie tragizm i komizm świata bohaterów Seansu. Reżyser potrafi widzów jednocześnie i rozśmieszyć, i całkiem nieźle przestraszyć. Jeśli zresztą chodzi o straszenie – choć w większości przypadków Orzechowski raczej z dużą dozą humoru żongluje ogranymi (często rodem z tanich filmów grozy) chwytami, to jednak niektóre momenty spektaklu naprawdę przyprawiają o gęsią skórkę, a w finałowych egzorcyzmach więcej jest horroru niż komedii…

Największym atutem Seansu, oprócz jego demaskującego rzeczywistość wymiaru, jest bez wątpienia wyrazistość w konstruowaniu prezentowanych postaci. Żaden z bohaterów nie stanowi formy zastygłej, każdy przechodzi jakąś transformację. Karol w wykonaniu Grzegorza Gzyla to początkowo zmanierowany, znudzony pisarz, później zaś – osaczona przez swe własne grzeszki i grzechy fajtłapowata ofiara. Jego żona, Ruth, to z kolei najpierw dystyngowana, chłodna dama, nieco później – roztrzęsiona histeryczka, a w finale – żądna zemsty frustratka. A że spektakl Adama Orzechowskiego pełen jest niespodzianek, to nawet postaci, na które w początkowych partiach dzieła mało zwracamy uwagę, okazują się mieć dla całej historii bardzo duże i bardzo nieoczekiwane znaczenie. I co szalenie istotne, owe niespodzianki, którymi obdarowuje widzów gdański Seans, zawierają się nie tylko w warstwie fabularnej dzieła. Opowieść o mieszkańcach i gościach nawiedzonego domu od samego początku jest również swoistym ukłonem – raz żartem, raz serio – w stronę Mistrza ze Stratfordu. Słuszność tego wrażenia potwierdza końcowy monolog Edyty, która przemawia do nas, widzów, słowami bohaterów Burzy Szekspira. A są to słowa bardzo brutalne – bezlitośnie demaskują to, co wydawało się być już dostatecznie obnażonym, i w jakiś nieubłagalny sposób przymuszają nas do uświadomienia sobie, że ta cała katastrofa, której świadkami jesteśmy, równie mocno dotyka także sprawujących nad nią kontrolę, jak i tych, dla których stanowi ona źródło zabawy. Cóż, ta „niespodzianka” reżysera czyni nasz uśmiech już nieco mniej beztroskim.

Niebezpiecznie jest igrać z duchami. I nie tylko zresztą z nimi, jak przekonuje w finale spektaklu świetny utwór April March. Ale za to można nieźle się pobawić, igrając z tymi, którzy z zaproszenia na seans spirytystyczny bezmyślnie skorzystają – zdaje się mówić Adam Orzechowski. I ma rację. Jego Seans jest tego najlepszym dowodem.

21-10-2013

galeria zdjęć Seans, reż. A. Orzechowski, fot. Dominik Werner Seans, reż. A. Orzechowski, fot. Dominik Werner Seans, reż. A. Orzechowski, fot. Dominik Werner Seans, reż. A. Orzechowski, fot. Dominik Werner ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Scena Kameralna w Sopocie
Noël Coward
Seans
przekład: Irena Babel
reżyseria: Adam Orzechowski
scenografia: Magdalena Gajewska
obsada: Agata Bykowska, Anna Kaszuba, Katarzyna Kaźmierczak, Joanna Kreft-Baka, Maria Mielnikow-Krawczyk/Jerzy Gorzko, Marzena Nieczuja-Urbańska/Mirosław Krawczyk, Grzegorz Gzyl
premiera: 04.10.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: