AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Malta – kilka impresji: od wolności do wolno

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Notebook, reż. Tim Etchells,
Forced Entertainment,fot. Hugo Glendinning  

Festiwal Malta to cały kosmos rozmaitych wydarzeń, już od wielu lat nie sposób ogarnąć całej ich mnogości ani nawet znaczącej części.

Jest tego tyle, że znalezienie własnej drogi w tym kilkusetwydarzeniowym gąszczu wydaje się niemożliwością. Kiedy zasiadałam w tym roku przed liczącym niemal dwieście stron informatorem festiwalowym i zaczęłam się zastanawiać, co wybrać: czy w ramach akcji Korona Poznania pozwolić sobie na „egalitarny dostęp do najwyższych szczytów budynków. Idea: Maciej Frąckowiak, Joanna Januszewska”, czyli po prostu wleźć na poznańskie wysokie budynki, czy może wziąć udział w dyskusji – akcji Moniki Drożdżyńskiej Herbata i ciasto, w ramach której „artystka podjęła decyzję, aby krytycznie sprawdzić tegoroczny maltański Idiom Nowy Ład Światowy w relacji do samego Festiwalu. Świadomie rezygnując z części wizualnej projektu, przekazuje jego budżet jako dotację dla stowarzyszenia”, czy może też oddać się czemuś, co wygląda na działanie bardziej praktyczne – a mianowicie „warsztatom z podsłuchiwania i podglądania” Fabryki UTU, czy może włączyć się we „Wspólną sieć kometkową”, pomyślałam sobie, że ogrom tej imprezy, jej „wszytskoizm” zaczyna mnie przytłaczać i obezwładniać. Wyszukiwanie propozycji w tym nadmiarze zniechęca, powoduje uczucie przesytu. Rodzaj animowanego miejskiego „doświadczania”, jakie proponuje festiwal, mało do mnie przemawia, dlatego skupiłam się na tym, co kiedyś było sercem Malty – starym, dobrym teatrze. W oporze przeciwko nadmiarowi, „nowemu ładowi”, który skłania do pożerania więcej i więcej – spektakli, koncertów, wydarzeń – postanowiłam opisać wyłącznie dwa spektakle z tegorocznego festiwalu, za to takie, które naprawdę i autentycznie do mnie przemówiły i zachwyciły. Zamiast konieczności zdawkowego pisania o możliwie wielu wydarzeniach, także takich, które chętnie bym zapomniała, wybrałam – na przekór mnogości – pisanie o tym, co moim zdaniem warte jest zapamiętania.

***
Idę na pierwszy spektakl Rimini Protokoll Europa w twoim domu. Rano dostaję SMS, że mam zgłosić się na Jeżyce, do mieszkania Haliny Chmielarz. Halina to poznańska aktorka, znamy się, dawno się nie widziałyśmy, więc dodatkowo się cieszę. Kiedy przychodzę wieczorem na ulicę Roosevelta, spotykam kolegę z lokalnego radia, Maćka Kucharskiego, nieopodal krąży Maciej Nowak. Maciek zaczyna robić „reportaż uczestniczący”. Otwiera Halina, okazuje się, że w działaniu Rimini będzie tego dnia brało udział więcej znajomych osób. Poza trojgiem uczestników wszyscy pozostali znają kogoś innego. Mamy zostawić torby w przedpokoju, ale zabrać telefony i portfele. Halina proponuje napoje, robi kawę, atmosfera przypomina tę z towarzyskiego spotkania. Wymieniamy plotki („Wiecie, kto zgłosił się do konkursu na dyrektora Polskiego?”). Mistrz Ceremonii każdemu przybyłemu nakazuje podpisanie się przy swoim krześle i zaznaczenie trzech miejsc na leżącej na stole mapie Europy: miejsca urodzenia; tego, z którym czujemy się emocjonalnie związani, i tego, w którym byliśmy najdłużej za granicą. Wkrótce mapa pokrywa się siecią linii. Do właściwego rozpoczęcia gry (takim terminem będzie cały czas nazywane to, w czym uczestniczymy) czekamy na dwie ostatnie osoby. Spóźniają się mocno, co nam generalnie nie przeszkadza, bo czas bardzo miło upływa na rozmowach i żartach. Organizatorzy dzwonią do spóźnialskich, okazuje się, że zrezygnowali z przyjścia. Siadamy dookoła stołu i zaczynamy grę. Mistrz Ceremonii objaśnia zasady. Pod ścianą, na kanapie, zatopieni w komputerach i zupełnie niezwracający na nas uwagi siedzą autorzy Europy w twoim domu. Tablet ma też w ręku Mistrz Ceremonii. Na stole ląduje małe ustrojstwo przypominające domowej roboty kasę fiskalną. To z niego wydobywać się będą polecenia, jakie kolejno mamy wykonywać. Pierwsza ich seria dotyczy naszej gospodyni, która ma opowiedzieć o swoim domu, miejscu, w jakim wszyscy się zebraliśmy. Nie wiem, czy to dlatego, że jako aktorka Halina ma łatwość publicznego występowania, czy to po prostu jej ujmująca osobowość, ale jej odpowiedzi są ciekawe i fascynujące. Ta łatwość publicznego mówienia (także o sobie) przenosi się na innych uczestników. Potem „maszyna” zadaje nam kolejne pytania: „Kto był w szkole przewodniczącym klasy?”, „Kto należy do jakiejś partii”, a „Kto do organizacji pozarządowej”, „Kto uważa, że jego zarobki wystarczają mu na życie?” (ku powszechnemu zdumieniu wstajemy wszyscy), „Kto czuje się bardziej Europejczykiem niż Polakiem?”, „Kto ukrył za granicą swoją narodową tożsamość”, a „Kto wdał się ostatnio w bójkę?” i wiele innych. Czasem do niektórych z tych pytań wracamy i poszczególne osoby opowiadają o swoich doświadczeniach w ich kontekście. Później na podstawie naszych odpowiedzi będziemy łączeni w pary-zespoły (choć z tym czasem dziwnie bywało, bo ja zostałam „sparowana” na podstawie „wystarczalności środków do życia”, choć dokładnie wszyscy udzieliliśmy takiej samej odpowiedzi). Przypuszczam, że „analizowaniem danych” zajmowali się siedzący pod ścianą. W pewnym momencie polecenie dotyczyło wstawienia do pieca ciasta, które w foremce stoi na stole. Ostatnia część gry to rywalizacja między zespołami, oparta na jakiś bardzo skomplikowanych i nie do końca przejrzystych zasadach. Możemy w jej trakcie decydować na przykład, czy wykluczymy tych, co mają najwięcej punktów (64% zespołów jest przeciw), czy też damy im po kieliszku wódki (wszyscy są za). Dla własnego zysku decydujemy się wszyscy na współpracę (na internetowej stronie projektu jest w tym miejscu przekłamanie). W finale mamy podzielić ciasto, które w trakcie rywalizacji się upiekło, zgodnie w procentowym udziałem punktów. Decydujemy, że podzielimy je na równe kawałki dla wszystkich. Biszkopt cytrynowy jest pyszny. Potem jeszcze krótka rozmowa z twórcami, kolektywne sprzątanie i wychodzę. Jest prawie północ. Trzy godziny w domu Haliny minęły błyskawicznie i był to jeden z najprzyjemniejszych wieczorów w moim życiu, spędzony na rozmowie, wymianie historii, opinii z innymi ludźmi. Wiem (bo znam niektórych odpowiadających), że rzeczywiście odpowiadali o swoim życiu. Zgodnie z deklaracjami zaufali ludziom, z którymi zetknął ich przypadek i chęć wzięcia udziału w wydarzeniu przygotowanym przez znaną grupę teatralną.

To, w czym brałam udział nie było spektaklem teatralnym, było realnym zdarzeniem przygotowanym dla nas przez Rimini Protokoll. Jaki był jego cel? Może właśnie stworzyć grupie ludzi warunki do tego, by usiedli i porozmawiali, w myśl najbardziej podstawowej definicji, że teatr to przede wszystkim spotkanie? Może chcieli, byśmy na własnej skórze odczuli, jakie są skomplikowane, zagmatwane i nie do końca jasne dla zwykłego zjadacza chleba zasady rządzące podziałem unijnych środków? Do tego dałoby się sprowadzić całą akcję z ciastem. Dla mnie jednak najważniejszym było zdanie sobie sprawy – co z tego, że niezbyt odkrywcze – iż kształt świata zależy od konkretnych ludzi podejmujących różne decyzje. Co jakiś czas nasza „maszyna przewodnia” wyrzucała z siebie nie instrukcje, ale informacje dotyczące historii Unii Europejskiej. Każda z nich rozpoczynała się od zwrotu: „W tym i tym roku, przy stole takim jak ten…”. Ludzie, którzy siedzieli dookoła stołu, sprawili, że nasz wspólny wieczór był tak pozytywnym doświadczeniem. Równie dobrze mogę sobie wyobrazić, że inny zestaw osób mógłby zamienić ten wieczór w monotonne i irytujące zdarzenie. Dotyczy to nie tylko nas, ale także tych, którzy siadają dookoła stołów w różnych negocjacjach.

***
O działaniach Forced Entertaiment czytałam na długo zanim twórczość Tima Etchellsa stała się w Polsce znana. Okazji zobaczenia ich na żywo nie mogłam przepuścić. Notebook miał w zasadzie wszystkie dane, by stać się nudnym wydarzeniem. Proszę sobie wyobrazić spektakl, w którym przez niemal dwie godziny dwóch identycznie ubranych mężczyzn na pustej scenie, mając do dyspozycji jedynie dwa krzesła, czyta ze skryptu tekst po angielsku. Brzmi to jak przepis na katastrofę. A jednak, gdyby brać pod uwagę wyłącznie teatralne kategorie, było to dla mnie najlepsze wydarzenie tegorocznej Malty.

Notebook (konia z rzędem temu, kto wytłumaczy dlaczego w programie Malty niektóre tytuły są tłumaczone na polski, a inne występują w oryginalnym brzmieniu) powstał w oparciu o znaną powieść węgiersko-francuskiej powieściopisarki Ágoty Kristóf. W spektaklu dwóch aktorów opowiada nam, czasem na zmianę, czasem unisono, losy dwóch braci bliźniaków, wywiezionych w czasie drugiej wojny światowej przez matkę na prowincję, do odrażającej babki. Wszystko, cały świat przedstawiony, przypominający coraz bardziej mroczną baśń, jest wyczarowywany ich głosami i bardzo prostymi działaniami, takimi jak siadanie na krześle, stanięcie w pewne odległości od siebie, przejście kilku kroków. Ta ascetyczna forma zawsze rządzi się zasadą symetrii i pozwala skoncentrować się tak naprawdę na sensie prezentowanej opowieści. A jest ona wstrząsająca, jak historia o dzieciństwie w okrutnych, lecz także w pewien sposób nierzeczywistych czasach, o pozbywaniu się skrupułów, zasad i śmierci, która staje się czymś tak prostym i oczywistym, jak codzienne życie. Prostota formy dodaje opowieści mocy, sposób podawania słów pozwala zanurzyć się w opowieści bez reszty, Mimo iż spektakl grany był w całości po angielsku, niemal fizycznie czuło się zmieniającą się pod wpływem wypowiadanych przez aktorów słów atmosferę na widowni. Notebook to niezwykłe, wspaniałe widowisko, pokazujące, że czasem minimalizm środków jest najwłaściwszą strategią artystyczną pozwalającą przekazać ogrom i skomplikowanie treści.

***
Obecnie festiwal trwa trzy tygodnie czerwca i pokrywa się w czasie z dwoma innymi festiwalami w Poznaniu: Ethnoportem oraz Biennale Sztuki dla Dziecka. Wbrew pozorom wszystkie te trzy imprezy kierowane są do tych samych widzów. Być może to powoduje, że na żadnym ze spektakli, jakie widziałam (poza mikroskopijną sceną Tłustej Langusty), nie było pełnej sali. Trudno utrzymać przez tak długi czas zainteresowanie widzów, nie mówiąc już o zdolnościach finansowych ludzi tuż przed wakacjami. Darmowe rozdawnictwo biletów też nie zapewnia pełnej sali: ludzie biorą wejściówki, a potem bez żalu zmieniają plany. Czy wyrywanie sobie widzów jest dobrym pomysłem w mieście, w którym kultura nie wydaje się dla nikogo priorytetem? Często okazuje się, że widzowie siedzący na trawie z rolek przed sceną pod Zamkiem (Ethnoport) i na Placu Wolno(ści) na poduchach ze sztucznej trawy (Malta) nie mają świadomości, że uczestniczą w dwóch różnych imprezach. A może w Poznaniu nie ma po prostu aż tylu osób zainteresowanych teatrem, jaki proponuje w tej chwili festiwal Malta?

W programie znalazło się miejsce dla kilku tegorocznych premier poznańskich stałych teatrów. Poza programem natomiast znalazły się ostatnie przedstawienia długoletniego dyrektora festiwalu Lecha Raczaka, który i tak pokazywał je w czasie trwania Malty, ale poza festiwalem. Nie zmieścił się w Nowym Ładzie Światowym?

***
Najciekawiej festiwal wygląda, kiedy słucha się o nim w mediach. Tam głównie można czuć entuzjazm i zaangażowanie. Mnie towarzyszyło w jego czasie poczucie, że „życie jest gdzie indziej”. Nie mogłam go także znaleźć w sztandarowym projekcie pokazującym, że Malta jest nadal obecna w tak zwanym „mieście” i ma propozycje skierowane do wszystkich. Na czas festiwalu centralny plac Poznania – plac Wolności – został przemianowany na Plac Wolno. Rozumiem grę z dwuznacznością tego słowa (slow food, slow life), ale także plac to przestrzeń, w której wolno robić rozmaite rzeczy. Termin „wolno”, w przeciwieństwie do wolności zakłada, że podejmowane w ramach tego, co wolno działanie nie wynika z osobistego wyboru, ale mieści się w ramach zewnętrznego przyzwolenia. Na placu Wolno wolno było podejmować to, co przygotowali organizatorzy, ale na przykład nie wolno było (o czym informowała wbita w trawnik tabliczka) „wnosić własnego alkoholu”. Myślę również, że nie wolno było podejmować wielu aktywności, jakie na co dzień podejmowali tam mieszkańcy, choćby dlatego, że nie było na nie w tej na nowo zaaranżowanej przestrzeni miejsca. Starsi ludzie nie usiądą na leżących na ziemi poduszkach czy nie wpasują się w hamaki. Skaterzy nie pojeżdżą po placu, bo nie ma na to miejsca. Nie wolno nawet wnieść w otwartą miejską przestrzeń „własnego alkoholu” (nie wiem, jak respektowano ten zakaz: specjalne patrole policji sprawdzające paragony fiskalne?). Od jakiegoś czasu mam poczucie, że nasz live event i my – żywi ludzie potrzebni jesteśmy głównie po to, by uatrakcyjnić wydarzenie zmediatyzowane. Jakoś nie budzi to mojego entuzjazmu dla nowej formuły festiwalu. Z drugiej strony dobrze jest czasem zobaczyć niektóre spektakle zaproszone na Maltę, ponieważ nie ma w tym mieście nikogo innego, kto byłby w stanie finansowo udźwignąć taką imprezę. Jeśli by miało Malty nie być, to jednak lepiej, że jest, nawet taka, jak jest.

22-07-2015

Malta Festival Poznań, 8-28 czerwca 2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: