AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Maluchy odnajdują się w sztuce, ale…

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Ślady, Helios Theatre  

W dniach 1-6 lipca 2014 roku już po raz piąty odbył się w Poznaniu Międzynarodowy Festiwal Sztuki dla Najnajmłodszych Sztuka szuka malucha. Jest to, jak dotąd, nie tylko pierwsza, ale i jedyna tego typu impreza w naszym kraju pokazująca najwartościowsze dokonania polskich teatrów oraz innego typu kolektywów artystycznych w tej dziedzinie kreacji dla dzieci – mało u nas jeszcze znanej i często wręcz kontestowanej.

Dokonania te zestawione są z kilkoma przedstawieniami z zagranicy, co stwarza pole do porównań i umieszcza polską twórczość dla „najnajów” w szerszym kontekście. Spotkania ze sztuką dla najnajmłodszych zainicjowało poznańskie Centrum Sztuki Dziecka już w 2006 roku, a od roku 2010 przybrały one formę i nazwę obowiązujące do dziś.

W tym roku głównym organizatorem festiwalu był młody zespół Art Fraction Foundation, współpracujący ściśle z doświadczonymi organizatorami oraz animatorami kultury z Centrum Sztuki Dziecka, dzięki czemu wielodekadowe doświaczenie tych drugich wzmocnione zostało energią i entuzjazmem tych pierwszych. Trzecim współorganizatorem był prowadzony przez Romualda Wiczę-Pokojskiego Miejski Teatr Miniatura z Gdańska. Spiritus movens tego festiwalu jest niezmiennie od wielu lat pomysłodawca i główny wykonawca wielu śmiałych inicjatyw Centrum Sztuki Dziecka, Zbigniew Rudziński. Z wielką satysfakcją obserwuję, jak ten znany mi od trzech i pół dziesięciolecia animator kultury zbiera w ostatnich latach obfite plony swoich wieloletnich wysiłków na kilku starannie wybranych polach. Kiedy zaczynał je zagospodarowywać, były ugorami, które rozciągały się poza horyzontem obowiązujących wówczas norm, definicji oraz wyobrażeń, a dziś kwitną i dają nadzieję na dalsze, jeszcze obfitsze żniwa. Oprócz pomysłów ze sfery teatru i sztuki dla najnajmłodszych, warto tu wymienić przede wszystkim Konkurs na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży, cykliczne wydawnictwo Nowe Sztuki dla Dzieci i Młodzieży (zawiera nie tylko polskie nowości, lecz także wiele przekładów, które wchodzą potem w teatralny obieg) stronę internetową www.nowesztuki.pl czy (last but not least) wiele inicjatyw, które są mocnymi punktami programu Biennale Sztuki dla Dziecka.

Tegoroczna edycja festiwalu Sztuka szuka malucha rozgrywała się po raz pierwszy nie w pomieszczeniach Centrum Kultury „Zamek”, usytuowanego w samym centrum miasta, lecz na obrzeżach Cytadeli, w przestrzeniach Sceny Wspólnej, zagospodarowywanej przez Centrum Sztuki Dziecka i Teatr „Łejery”. Maluchy i ich opiekunowie uzyskali tym samym dostęp nie tylko do dwóch różnych rozmiarów sal typu black box, lecz także do obszernego foyer, gdzie rozlokowało się stoisko z książkami, gdzie można było swobodnie pogadać, gdzie także zaczynały się niektóre spektakle, których aktorzy i widzowie przechodzili potem do jednej z sal. Uruchomione zostało także atrium między Sceną a szkołą – tu zorganizowano kilka zajęć warsztatowych dla maluchów. Na dziedzińcu przed budynkiem Sceny umieszczono liczne pufy, na których dzieci mogły się położyć, a na niektórych nawet pohuśtać. Znaleźć tam też było można mnogie kawałki różnokolorowej kredy, których obecność zaowocowała wkrótce rozległymi malunkami na bruku. Krajobraz festiwalowego dziedzińca uzupełniał bufet, gdzie serwowano świetną kawę, herbatę, soki i ciastka. A za płotem rozciągał się ogromny cytadelowy park, zachęcający do spacerów i relaksu.

W tej pięknej, różnorodnej scenerii, przy bardzo sprzyjającej pogodzie, sztuka szukała maluchów, a ściślej rzecz ujmując – rodzice i opiekunowie maluchów odnaleźli festiwal i poszukali w jego programie czegoś, co mogłoby zainteresować ich podopiecznych. A propozycji było sporo – różnorodnych w formie, przeznaczonych dla najnajmłodszych widzów w rozmaitym wieku: od roku do pięciu lat. Oprócz pięciu spektakli zaproponowano dzieciom i ich opiekunom trzy interaktywne wydarzenia teatralne, cztery warsztaty, jeden film, instalację interaktywną oraz instalację dźwiękową.

Obserwując od kilku już lat teatr dla „najnajów”, zastanawiam się cały czas nad jego specyfiką, narzuconą przez wiek odbiorców. Czy terminy „spektakl”, „aktor”, a nawet „teatr” są tu na miejscu? Czy od dziecka powiedzmy dwuletniego można wymagać pełnego zrozumienia zasad konwencji teatralnej sensu largo i odbierania działań scenicznych w „dorosły”, bierny fizycznie, kontemplacyjny sposób? Czy zatem owe „spektakle” nie muszą się nieuchronnie przerodzić w performatywne animacje, zabawy, bo inaczej będą naznaczone przemocą wobec Bogu ducha winnych małych dzieci? Czy ludzie animujący tego typu wydarzenia mogą się ot, tak po prostu odizolować od swych małych partnerów i „grać swoje”, nie zważając na reakcje współobecnych i współaktywnych w przestrzeni gry małych ludzi? Czy nie powinni ex definitione po prostu animować akcji kreowanego przez siebie performatywnego wydarzenia w ścisłej współpracy z dziećmi i ich opiekunami? Czy taka współpraca nie powinna być wpisana w definicję tego typu teatru? Jeszcze teatru? A może po prostu performatywnej animacji – już nie do końca teatralnej? A skoro performatywnej, to wiadomo, że interaktywnej i opartej na współpracy, współgraniu.

I w związku ze wszystkim powyższym: jaka jest granica wieku „najnajów”? Jeśli wyznaczamy szeroki limit wieku odbiorców któregoś z naszych działań – powiedzmy, od roku do czterech lat, to czy aby nie robimy krzywdy tym najmłodszym i najstarszym? Przecież między dzieckiem liczącym dwanaście miesięcy, często dopiero uczącym się chodzić, a czterolatkiem jest przepaść istotnych doświadczeń, opartych choćby na samej tylko aktywności motorycznej, uruchomionych już potencjach, psychicznej dojrzałości, wiedzy o otaczającym ich świecie, o ludziach – dzieciach i dorosłych. Czy można założyć, że i jedni, i drudzy wyniosą z przygotowywanego przez nas wydarzenia równie istotne przeżycia poznawcze i estetyczne, że wzbogacą swe widzenie świata i że będą się tak samo dobrze bawić? Z moich obserwacji wyniesionych z teatru dla „najnajów”, w tym także z wydarzeń tegorocznego festiwalu Sztuka szuka malucha wynika, że na ogół tak nie jest. Więc co robić? Zawęzić generalnie obowiązujące granice wieku „najnajów” do obszaru „od zera do trzech”? „Od roku do trzech”? I wyznaczać bardzo precyzyjny limit wiekowy dla każdego wydarzenia? „Animacja performatywna dla dzieci dwuletnich” i ani pół roku więcej, ani mniej? Jeśli opiekunowie potraktują to ograniczenie poważnie, to na ilu widzów mamy szansę? Poza tym wiemy przecież doskonale, że wszyscy u nas traktują limity wieku w sposób bardzo mało zobowiązujący, wręcz lekceważący, więc i tak przyprowadzą na takie wydarzenie dzieci młodsze oraz dużo starsze. A czy wtedy ktoś ośmieli się cofnąć spod drzwi do teatralnej sali małe dziecko z rodzicem (choćby nawet mało namolnym), tłumacząc bardzo stanowczo, że to, co się rozegra w środku, może np. wzbudzić u dziecka lęk? Dziewięćdziesiąt procent polskich rodziców odpowie: „Wejdziemy i zobaczymy. Najwyżej wyjdziemy”. A w czasie poznańskiego festiwalu widziałem kilkoro dzieci – nawet mieszczących się w wyznaczonych dla danych wydarzeń limitach wieku – które z płaczem i przerażeniem w oczach opuszczały teatralną salę. Rodzicu „najnaja”! Nie znasz dnia ani godziny! Artysto! Organizatorze!… Cóż by Wam tu można doradzić? Chyba ostrożność, rozwagę i stanowczość. Ale jak owa stanowczość odbije się na kasie? A żyć z czegoś trzeba…

Więc co? Zlikwidować teatr dla „najnajów”? Nigdy w życiu! Tyle pięknych animacji tu widziałem, tylu dziecięcych wzruszeń i olśnień byłem świadkiem, że likwidację tego typu performansów uważam za pomysł z gruntu chybiony. Warto jednak, abyście, Drodzy ich Polscy Twórcy, pamiętali o jednym: skoro nie możecie skutecznie egzekwować wąskiego limitu wieku Waszych młodych partnerów, musicie być podwójnie ostrożni, rozważni, a kiedy trzeba – stanowczy, gdy dla nich i z nimi gracie. A przede wszystkim pamiętać, że gracie ZAWSZE Z NIMI, a nigdy tylko dla nich.

Nie wszystko na tym festiwalu widziałem, a z tego, w czym udało mi się uczestniczyć, najbardziej w trybie powyższego myślenia mieszczą się trzy animacje per formatywne, nazwane w programie „interaktywnymi wydarzeniami teatralnymi”: Na wyspach Teatru Poddańczego (limit wieku dzieci: 2-5 lat), Naj Teatru Lalki i Aktora z Wałbrzycha (1-4 lat) oraz Nauka pływania poznańskiego Teatru Atofri (18 miesięcy-5 lat).

Dwie animatorki z Teatru Poddańczego zapraszają dzieci i rodziców do dmuchania w żagiel ich łódki, byśmy wszyscy mogli wspólnie dotrzeć do czterech wysp. Pierwsza to Wyspa Drzewa. Gdy do niej „dopływamy”, okazuje się, że na rozległych konarach górującego nad nią drzewa wiszą rozmaite instrumenty perkusyjne. Mieszkańcem wyspy jest niejaki Tam-Tam (płaska lalka), który smuci się, bo instrumenty są nieużywane. Zachęcone przez obie animatorki dzieciaki zaczynają grać na instrumentach, a wtedy okazuje się, że dźwięki prowokują obie dziewczyny do poruszania się w różny sposób, w rytmie podawanym przez dzieci. Te ostatnie oczywiście to podchwytują (po zdecydowanej zachęcie ze strony animatorek) i same zaczynają podrygiwać, wyginać i obracać się na różne sposoby wokół własnej osi. Tym samym do wygrywanych przez nie dźwięków dochodzi taniec. Tam-Tam, pobudzony przez intensywne dźwięki i ruchy dzieci, rozwesela się i sam zaczyna tańczyć.

Druga wyspa to Wyspa Wody. Nie ma tam jednak wody, lecz ułożony na podłodze „strumyk” z małych lusterek. Dzieci zachęcane są do rzucania „zajączków” na ścianę, potem do prób uchwycenia na ścianie „zajączków” rzucanych przez inne dzieci i dorosłych.

Na tej samej wyspie rozgrywa się potem gra cieni – dzieci są zachęcane do przejścia wraz z rodzicami na drugą stronę żagla „łódki”, którą podróżują między wyspami, i pokazania się wspólnie z własnymi cieniami innym dzieciom, rodzicom, no i animatorkom. Każda para (bądź trójka) po pokazie swych cieni dostaje brawa. To zdecydowanie najżywsza część tej animacji – reguły gry są jasne, wszyscy starają się wypaść jak najlepiej i wszyscy są nagrodzeni za odegranie przyznanego sobie fragmentu zabawy.

Dalej dzieci „płyną” na Wyspę Góry. Góra ożywa (siedzi w niej jedna z animatorek), ale wkrótce ten teatralny trik zostaje ujawniony – góra to po prostu rozległy, kolisty kawał płótna z wieloma dziurami. Naszyte są nań rozliczne skarpetki z oczami i nosami. Dzieci zachęcone są tym razem do wejścia pod tę płachtę, wysunięcia się przez dziury i animowania wystających z niej skarpetek. W ten sposób ożywiają rozmaite dziwne, pocieszne stworki – mieszkańców Góry.

Ostatnia wyspa to Wyspa Wiatru. Ustawiono na niej kilka pojemników z granatowymi wiatrakami. Każde z dzieci zagospodarowuje swój wiatraczek i po chwili rozlega się w sali Sceny Wspólnej dziwna muzyka kilkunastu podmuchów.

Na koniec obie animatorki dokonują zwięzłego podsumowania i przypominają, jakie wyspy zostały zwiedzone. A potem jest najfajniejsza część tej animacji – dzieci mogą swobodnie rozbiec się po sali, przypominając sobie to, co przeżyły. Rodzice robią im pamiątkowe zdjęcia, znowu ożywają animowane przez dzieci przedmioty, ale tym razem zachęty ze strony animatorek nie są już potrzebne. Obie dziewczyny chodzą sobie swobodnie po sali, odpowiadając na pytania dzieci, objaśniając to i owo itp. itd.

Zastanawiam się, na ile zdecydowanie należy w takich animacjach zachęcać dzieci, aby włączyły się do zabawy. „Takie coś to ja wymyślę w pół godziny i zrobię w pół dnia” – powie ktoś jako tako obeznany z teatrem dla dzieci, nadmiernie przywiązany do swych kreatywnych potencji. I popełni ten sam błąd, co studenci warszawskiej PWST opisani przez Konstantego Puzynę w Burzliwej pogodzie, którzy w podobny sposób podsumowali Pożegnanie z matką – skromne, minimalistyczne arcydzieło Bread and Puppet Theatre zagrane w 1969 roku na jednej z wrocławskich ulic. Wymyślanie i przygotowywanie performatywnej animacji typu Na wyspach to żmudna robota – najpierw koncepcyjna, potem ręczna (trzeba tu choćby pamiętać o rzeczy tak podstawowej, jak bezpieczeństwo „najnajów”). A potem przychodzi najtrudniejsze: trzeba to na żywo animować, cały czas pamiętając o podtrzymywaniu kontaktu z dziećmi, o różnych sposobach zainteresowania ich tym, co na scenie, tym, co pomiędzy nimi a animatorkami, a rekwizytami, a innymi dziećmi, a rodzicami… Trzeba umiejętnie podsycać ich uwagę, kierować ją w pożądanym kierunku, uważać, by się nie przestraszyły, nie znudziły, nie oderwały uwagi od tego, co w tej chwili akurat jest dla nich i dla animatorek najważniejsze. I słuchać ich, i bardzo uważać na to, co do nas mówią, a także na najrozmaitsze sygnały – świadome i nieświadome – jakie nam przesyłają. To taka niewdzięczna wdzięczna robota, czasem przynosząca gorzkie rozczarowanie, gdy natrafiamy na bardzo opornego młodego osobnika, który kontestuje, bo rodzice są znudzeni, bo już się raz kiedyś naciął na nieudanej animacji, bo chce do domu, do klocków Duplo i filmów na DVD (a może już nawet do komputera?), bo wie, że dorośli powinni być serio, z wypisanym na twarzy Autorytetem, i nie wygłupiać się tak jak te dwie niepoważne, niemądre, pokręcone kobiety. Albo gdy trafi nam się dziecko, w którym przypadkiem wyzwalamy jakąś traumę i które ucieka z terenu gry, wrzeszcząc i płacząc, a jego rodzic przeklina nas za „niefachowość”. Przystępując do tego typu gry, nigdy nie wiemy, co może się wydarzyć. Jak to w życiu. Bo to, co robimy, jest dla dzieci nie jakąś tam sztuką, tylko po prostu dziwnym, intensywnym fragmentem ich życia.

Skala ryzyka jest duża, lecz z drugiej strony wielka jest także skala satysfakcji, gdy wszystko idzie dobrze, gdy dzieci chętnie współpracują, gdy widzimy wypieki na ich buziach, kiedy wchodzą w akcję jak w dym, kiedy przekonujemy się, że wymyślane kiedyś z mozołem szczegóły animacji okazują się trafione, gdy nasza ciężka robota zyskuje nagle potężny, choć niewymierny sens, który kiedyś na pewno zaowocuje w ciągu dalszym dzieciństwa, a może w wieku dorastania, a może wręcz w dorosłym okresie życia tych małych ludzi?

Performatywne animacje dla „najnajów” mają głęboki sens, ale wymagają wielkiego wyczucia specyfiki młodego widza i szacunku dlań, a także wrażliwości, czujności, kreatywności, zdolności do improwizacji, no i pełnego empatii zrozumienia dla choćby i najbardziej agresywnych lub najnajdziwniejszych reakcji dzieci. Ciężka to, lecz wdzięczna praca i chwała animatorkom z Teatru Poddańczego – Agacie Butwiłowskiej oraz Ewie Mrówczyńskiej, że się jej z powodzeniem podjęły.

Ciekawym przedsięwzięciem jest też kolejna performatywna animacja, zatytułowana po prostu Naj – tym ciekawszym, że wykreowanym w instytucjonalno-repertuarowym Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu. A w tego typu instytucjach eksperyment jest zjawiskiem dość rzadkim, choć ryzyko finansowe jest tu dużo mniejsze niż w przypadku teatrów, które muszą się obejść bez regularnego subsydiowania.

Jak to wygląda? Ano, bardzo ciekawie: w małej sali Sceny Wspólnej wydzielone zostało jeszcze mniejsze, prostokątne pomieszczenie; jego ściany to około pół metra drewnianej palisady, ciąg dalszy której to po prostu udrapowane białe płótno, rozciągnięte na metalowym stelażu. Na ścianie przeciwległej do wejścia znajduje się ciąg połączonych ze sobą drewnianych siedzeń dla dorosłych widzów-obserwatorów, które – jak się później okaże – kryją w sobie wiele niespodzianek. Dzieci z rodzicami sadowią się na podłodze, na białych poduchach. Działania proponuje i prowadzi dwoje ubranych na biało animatorów (do białej szaty zwierzchniej u kobiety dodane są szare legginsy, u mężczyzny – szare, wąskie spodnie). Oboje przez cały czas pozostają niemi, posługując się tylko wyrazistymi gestami. Animacje obejmują:
– rzucanie na białą ścianę, potraktowaną jak ekran, filmowych animacji (wszystko w jednolicie czarnym kolorze). Są to najpierw abstrakcje geometryczne, potem namalowany w tej samej kubistycznej konwencji galopujący koń. (Jedna z dziewczynek przestraszyła się konia, popłakała się, zmusiła mamę do wyjścia i już nie wróciła);
–  wyjmowanie z podłogi poszczególnych jej fragmentów. Okazuje się, że niektóre są pokolorowane, a ich faktura jest różna, natomiast podłoga pod wyjętymi elementami jest „po zebrowatemu” czarno-biała. Dzieci dotykają wyjętych fragmentów podłogi, oglądają je, bawią się nimi (jedna z dziewczynek zakłada np. kolorową deseczkę na głowę jako czapkę). Potem okazuje się, że w dolnej, drewnianej części jednej ze ścian – tej z wejściem do sali – są podłużne dziury, przez które można wsuwać deseczki. Gdzie giną? Co się z nimi dalej dzieje? Nie wiadomo, ale wsuwanie ich w ścianę jest pasjonujące;
–  wspólne i osobne ciągnięcie po całej sali białej liny – biorą w tym udział animatorzy, dzieci i rodzice;
– włażenie przez okrągłe otwory pod siedzenia ostatniego rzędu dla dorosłych-obserwatorów i przechodzenie przez korytarz pod nimi – albo blisko, do kolejnego otworu, albo daleko, nawet przez całą szerokość sali. Niektórym dzieciom tak się to podoba, że zostają tam dłużej, nie zważając na kolejne animacje. Jedna z dojrzalszych wiekiem dziewczynek (na oko ośmioletnia) ułożyła sobie w środku, pod m.in. moim siedzeniem, legowisko z poduch, odgrodziła się kolejnymi poduchami od reszty sali i pozostała tam niemal do samego do końca, pomimo licznych zachęt ze strony dorosłych widzów, żeby jednak wyszła. Żadne z animatorów nie usiłowało jej stamtąd wyciągnąć;
–  dotykanie kostek lodu, przekazywanych sobie potem przez dorosłych aż do ostatecznego stopnienia;
–  grę na małych cymbałkach-wibrafonach, które są wmontowane w drewnianą, dolną część ściany i nagle z niej „wyskakują”;
–  wyrzucanie z i wrzucanie do zawieszonego pod sufitem parasola białych plastikowych piłek.

Po zakończeniu wszystkich animacji zachęcono dzieci i rodziców do pozostania w sali, pobawienia się, jednym słowem – do samodzielnego oswojenia tej dziwnej, ciekawej, pełnej niespodzianek przestrzeni.

Teatr dla „najnajów” ma się mimo wszystko dobrze, bo nawet te zasadnicze błędy nie przesłaniały poważnego, zaangażowanego podejścia występujących w Poznaniu artystów do ich najmłodszych partnerów.Jakie mogły być wrażenia, odczucia, emocje uczestnika tej animacji w wieku lat jeden? Co z tego wszystkiego zrozumiał? A czy musiał koniecznie coś rozumieć? Na pewno bardzo mocno przeżył ten dziwny wycinek rzeczywistości, który nagle wkradł się do jego życia. Nie zastanawiał się, co to wszystko znaczy, po prostu w to wchodził i działał. W domu tego nie ma, prawda? A jeśli nawet ma (szczęśliwiec!), to w ograniczonym, kameralnym wymiarze, bez obecności i udziału innych dzieci w różnym wieku. Ma zatem teraz za sobą jedno więcej istotne, gęste doświadczenie. I o to chodzi. Brawa dla Anny Jezierskiej i Pawła Pawlika – dwojga wałbrzyskich artystów – za odwagę, animacyjne umiejętności i wielki takt.

Ciekawe jest to, że obie te animacje trwały dość długo – 40-50 minut – i że ogromna większość dzieci spokojnie to wytrzymała. Jednak w przypadku animacji Teatru Poddańczego miałem wrażenie, że można by spokojnie zrezygnować z wizyty na ostatniej Wyspie Wiatru i szybciej rozpocząć pospektaklowe zabawy tudzież rozmowy.

Trzecią animacja, którą chciałbym wyróżnić ze względu na jej nakierowanie ku jak najpełniejszej współpracy z dziecięcymi współuczestnikami, jest Nauka pływania poznańskiego Teatru Atofri. Rozpiętość limitu wieku jest tu największa – od osiemnastu miesięcy do pięciu lat.

Akcja zaczęła się w niewielkim atrium pomiędzy Sceną Wspólną a Szkołą „Łejery”. Trzy animatorki, ubrane w niebieskie kombinezony, „pływały” wśród dzieci i rodziców. Potem zaprosiły wszystkich do mniejszej sali. Wchodziło się do niej najpierw przez drzwi, a potem przekraczało się przytrzymywaną przez jedną z animatorek trójkątną niebieską „bramę do wodnego świata”. Dzieci były następnie kierowane do środka sali, a dorośli – pod ścianę, na krzesła. Oczywiście niektóre dzieci (zwłaszcza te małe) zostały z rodzicami i ewentualnie dopiero potem, zachęcane delikatnie przez animatorki (no i oczywiście przez rodziców), włączały się do dziejącej się na środku akcji, animowanej przez siedem młodych kobiet, ubranych w niebieskie kombinezony.

Na środku sali rozłożony był „dywan” z przezroczystej folii – dzieci mogły po nim skakać, bawić się umieszczonymi na nim skrawkami niebieskiej folii, towarzyszyć animatorkom, które poruszały rozmaitymi elementami scenicznego wystroju. Dwie z nich animowały np. dużą foliową meduzę o mniej więcej metrowej średnicy, z długim ogonem ze skrawków folii. Inne wzniosły w głębi sali foliową ścianę z podłużnymi otworami, przez które wyciągały do dzieci ręce. Dzieci po prostu wchodziły w te otwory, inne bawiły się tą „wodną ścianą” na wszystkie możliwe sposoby. Cały czas po sali krążył kamerzysta, a obraz z jego kamery rzucany był na ekran po przeciwległej stronie od wejścia. Z głośników płynęła „wodna” elektroniczna muzyka.

W pewnym momencie muzyka się zmieniła i wzmogła, a cztery spośród animatorek wzniosły do góry wierzchnią warstwę foliowego dywanu, tworząc sufit nad środkiem sali – miejscem głównej akcji. Z sufitu zwisały długie foliowe frędzle, wśród których dzieci kluczyły, przemykały się, czując na twarzach i ciałach ich delikatny dotyk.

Gdy crescendo ucichło i gdy muzyka powróciła do poprzedniej dynamiki tudzież natężenia, animatorki znów zaczęły krążyć po sali „pływającymi” ruchami. Po dłuższej chwili umieściły na powrót koło drzwi swoją „wodną bramę”, zachęcając dzieci i rodziców do opuszczenia sali. Trochę to było obcesowe, bo uniemożliwiło dzieciom wyciszenie ich aktywności poprzez samodzielną, nieanimowaną zabawę wspólnie z rodzicami. Z drugiej strony rozumiem, że tak delikatne dekoracje po kilku takich swobodnych, nie do końca kontrolowanych zabawach z udziałem choćby kilkanaściorga dzieci mogłyby po prostu nadawać się tylko i wyłącznie do wymiany.

Zastanawiam się, na ile zdecydowanie należy w takich animacjach zachęcać dzieci, aby włączyły się do zabawy. Czy jako animator lub (tym bardziej) rodzic mam prawo wciągać dziecko do pola gry, nawet jeśli okazuje wyraźne objawy lęku? Czy nie będzie korzystniej dla maluchów spokojnie sobie oglądać zabawy animatorów oraz innych, niemających oporów dzieci z kolan mamy lub taty i nie podążać ku nim? Na szczęście żadne z animatorów wszystkich trzech opisanych wyżej akcji nie usiłowało na siłę włączać żadnego z maluchów, które pozostały przy rodzicach, do głównego nurtu działań.

Ciekawa z tego punktu widzenia była wyprodukowana przez poznańskie Centrum Sztuki Dziecka instalacja dźwiękowa Audiopyłki, przeznaczona dla dzieci w wieku czterech-pięciu lat. Podczas tych Audiopyłków, które oglądałem 2 lipca o godzinie 11.00, nie wszystko było płynne, gładkie i udane. Na samym początku pojawił się tu bowiem spory dylemat: niemal połowa uczestniczących w tej instalacji dźwiękowej dzieci była zdecydowanie młodsza. Uważnie obserwowałem mniej więcej dwu-, trzyletnią dziewczynkę, której towarzyszyli mama i starszy brat. Gdy tenże brat oraz inne starsze dzieci, mieszczące się w wyznaczonym przedziale wieku, włączały się bezproblemowo w zaproponowaną najpierw przez animatorkę Monikę Dąbrowską rozgrzewkę aparatu mowy („kląskanie”, „konik”, „rybka”, rozmaite dziwne miny), dziewczynka wahała się, ociągała, biegła do mamy, a zachęcona przez nią, usiłowała się włączyć w realizowane przez starszą grupę działania. I znowu wracała.

Problemy najmłodszych uczestniczek i uczestników tej instalacji wzmogły się, gdy animatorka zaprosiła wszystkie dzieci do rozstawionego w głębi sali namiotu, gdzie miały bliżej zapoznać się z wydawanymi przez tytułowe audiopyłki dźwiękami. Dzieci najpierw ubrały się w białe, „sterylne” kombinezony z kapturami, potem weszły do środka. Trudno mi było z zewnątrz dokładnie określić, co tam się działo, słychać było różne dźwięki, dzieci łapały audiopyłki, słuchając ich przekazu dźwiękowego, czasem pogłaśnianego, czasem niesłyszalnego z zewnątrz.

Obserwowana przeze mnie dziewczynka krążyła między namiotem a krzesłem mamy, najwyraźniej znowu nie chcąc wejść do końca w proponowaną animację. Potem przybiegał od czasu do czasu do mamy jej brat, podobnie jak kilkoro innych dzieci – niemal wszystkie opuszczały na moment namiot, po czym doń wracały. Najwyraźniej przeżywały jakiś stres i niepewność związane z zamknięciem w namiocie. Animatorka nie reagowała na te wędrówki. Chyba słusznie – oczywiste było od początku, że niektóre dzieci, zwłaszcza te najmłodsze, będą miały kłopoty z pełną partycypacją.

Mała dziewczynka po dłuższym krążeniu tu i tam zrzuciła z siebie kombinezon i została z mamą, potem jednak, zaciekawiona, usiłowała zajrzeć do namiotu. Mama zwróciła jej uwagę, że można tam wchodzić tylko w kombinezonie. Dziewczynka z pomocą mamy nałożyła z powrotem kombinezon i weszła do namiotu. Po chwili jednak znowu zeń wyszła, zrzuciła kombinezon i tak dotrwała przez kilka minut do końca animacji.

Problem w tym, że animatorka właściwie nie usiłowała nawiązać z dziećmi kontaktu poza tekstami i działaniami przewidzianymi w scenariuszu. Nie reagowała na pytania i uwagi młodszych dzieci, a przecież skoro zostały wpuszczone, były pełnoprawnymi uczestnikami tej instalacji. Nie była też, moim zdaniem, dość stanowcza: gdy podczas odsłuchiwania przez dzieci odgłosów z audiopyłków, które można było usłyszeć w zwisających pod ścianą słuchawkach, jeden ze starszych chłopców, najwyraźniej podekscytowany, wypowiadał co chwila jakąś głośną uwagę, przeszkadzając innym, ograniczyła się do krytycznego komentarza post factum – że gdyby było ciszej, dzieci potrafiłyby lepiej zdefiniować usłyszane dźwięki.

Gorzej było w przypadku scenicznych działań nazwanych po prostu spektaklami. Ich wykonawcy nie potrafili zaproponować dzieciom jednolitej formy wzajemnego komunikowania się. Na ogół na początku zachęcali je do współpracy, by potem z nagła wycofywać się za czwartą ścianę, dystansując się w swych działaniach wobec nieco wywiedzionych w pole dzieci. Najgorzej wypadły tu dwie aktorki-animatorki Teatru Miniatura z Gdańska, które najpierw dały dzieciom do zrozumienia, że czwarta ściana jest konwencją regulującą teatralną współobecność ich i małych widzów; po jakimś czasie z nagła zaprosiły dzieci do toczenia przezroczystej foliowej kuli, we wnętrzu której poruszała się ich partnerka, a po kilku minutach gestami zgoniły dzieci ze sceny. Do współdziałania z dziećmi wszystkie trzy panie powróciły na koniec, gdy zaproponowały im miłą zabawę szklanymi kulkami. A potem nagle wstały i zaczęły się kłaniać, dając do zrozumienia, że pora już w ten konwencjonalny sposób zakończyć spektakl. Na szczęście zabawa szklanymi kulkami była kontynuowana po ukłonach – aktorki stały się tu pełnokrwistymi animatorkami, bawiąc się z dziećmi i rozmawiając z nimi w miły, bezpośredni sposób. Skończyło się zatem to wszystko polubownie, ale po co były te uprzednie gwałtowne przeskoki z konwencji w konwencję? 

Najgorsze było to, że owe przeskoki postawiły w niewygodnej sytuacji rodziców, którzy musieli dzieciom tłumaczyć, co aktualnie jest grane, w sytuacji, gdy sami byli mocno zdezorientowani. Niektórzy z nich nie ustrzegli się nawet przed dość stanowczym momentami uciszaniem rozbudzonych do współdziałania, żywo reagujących na sceniczne wypadki pociech.

Podobne przejawy niekonsekwencji można było zaobserwować w dwóch pozostałych obejrzanych przeze mnie prezentacjach festiwalowych opatrzonych etykietką „spektakl”. Tak się złożyło, że owe dwa przedstawienia były rezultatem projektu Ślady, realizowanego wspólnie przez Helios Theater z Hamm (Niemcy) i poznański Teatr Atofri. Dodajmy, że są to, jak piszą sami ich twórcy, „dwa niezależne spektakle wykorzystujące tę samą materię artystyczną”. Przedstawienia te same w sobie były dobre, ale właśnie tylko jako przedstawienia-WIDOWISKA teatralne. Specyfika teatru dla „najnajów” nie była tu, według mnie, priorytetem, a to dlatego, że aktorki polskiego teatru i aktorzy teatru z Niemiec najpierw z dziećmi czynnie współdziałali w przestrzeni foyer, a potem, po wejściu do dużej teatralnej Sali, przeganiali je na widownię i urywali bezpośredni kontakt, budując konsekwentnie między sobą a nimi czwartą ścianę. Do bezpośredniej interakcji powracali dopiero na sam koniec, nawiązując kontakt z dziećmi poprzez rozmowy i zabawy.

Kończąc, pozwolę sobie jednak na optymistyczną konkluzję: teatr dla „najnajów” ma się mimo wszystko dobrze, bo nawet te zasadnicze błędy nie przesłaniały poważnego, zaangażowanego podejścia występujących w Poznaniu artystów do ich najmłodszych partnerów w performatywnej współkreacji. Warto jednak, by wszyscy oni pamiętali o tym, że z małymi dziećmi trzeba współdziałać, bo one tego chcą, bo tego bardzo dzisiaj potrzebują, bo nie rozumieją zasad „dorosłej” teatralnej konwencji, bo będą się przeciw niej buntować, bo nie usiedzą spokojnie nawet przez pół godziny na teatralnym widowisku bez żenującego uspokajania ich – a to przez rodziców, a to (jeśli jesteśmy w teatrze-instytucji) przez panie bileterki, a to (zgroza!) przez samych artystów. Że o wiele skuteczniejsze, owocniejsze i przyjemniejsze od spektakli teatralnych są tutaj dla obu stron performatywne animacje – oczywiście pod warunkiem, że realizowane są z ostrożnością, rozwagą, wrażliwością, czujnością, empatią; poza tym kreatywnie, improwizująco, a kiedy trzeba – stanowczo i bezkompromisowo.

I że nie jest to jakiś pseudonaukowy, oderwany od życia koncept, lecz IMPERATYW, który wynika z praktyki tych, co już w tej dziedzinie to i owo z sukcesem wypraktykowali.

23-07-2014

Festiwal Sztuka Szuka Maluch, 1-6.07.2014 roku, Poznań.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: