Myśli nie na miejscu
„Życie wokoło aż się skrzy, / Wesoło płyną cudne dni / Po prostu jest już dobrze tak, / że tylko nam kłopotów brak” – śpiewano ongiś u Olgi Lipińskiej. Empire grownig, / Pleasures flowing – tak z kolei śpiewa Belinda w znanej operze Purcella. Dorzućmy jeszcze naszego Kochanowskiego i słynne: „Serce roście patrząc na te czasy”, – i będziemy mieli pełną afirmację naszej coraz ściślej otaczającej nas rzeczywistości. Jest bowiem cudownie, miło i przyjemnie. Nawet cokolwiek nudno – wobec czego nasi teatralni twórcy postanowili nas zabawić. Zapewne gwoli tego, co w psychologii nazywa się „bodźcowaniem”, czyli wytrącaniem z gnuśności i błogostanu, który wreszcie zagościł u nas – oczywiście na skutek powszechnego szczęścia i zadowolenia. Bodźcować można, strasząc, można jednak i inaczej. Bo oto wraca na sceny stary dobry teatr absurdu. W maju zeszłego roku w Tetrze Współczesnym widzieliśmy niedorzeczną historię małego miasteczka, w którym grupa podpalaczy zdobywa władzę pod pretekstem ochrony przeciwpożarowej, podporządkowuje sobie obywateli, za pomocą stanowionego przez siebie prawa, szerząc absolutne bezprawie, a opornego wyzuwa z jego własności i niszczy fizycznie oraz moralnie – znów w majestacie (swojego) prawa. Historia tak nieprawdopodobna, przecząca zdrowemu rozsądkowi, że sztukę Pan Ein, czyli problemy ochrony przeciwpożarowej Wiktora Szenderowicza można uznać jedynie za manifestację przewrotnej wyobraźni autora, postawić obok Nosorożca czy Biedermanna i podpalaczy i uznać za igraszkę wybujałej wyobraźni autorów.
Można było sądzić, że się na tym ekscesie poprzestanie, ale moda na teatr absurdu, jak grasujący koronawirus, przeszła i na inny teatr. Padło na Polonię Jandy – zapewne dlatego, że to po sąsiedzku ze Współczesnym, więc o infekcję nie było trudno.
Oto od ponad miesiąca przy Marszałkowskiej grany jest dziwny wieczór złożony z utworów poza granicą jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. Andrzej Saramonowicz z zespołem Teatru Montownia odkurzył Policję Sławomira Mrożka i dodał od siebie jednoaktówkę o złowieszczym tytule Noc zatracenia.
Oglądamy zatem dubeltową dawkę dramaturgii absurdu. Stary Mrożek już od 62 lat (bo zadebiutował w 1958 roku Policją z cenzorskiej ostrożności graną w Teatrze Dramatycznym jako Policjanci) śmieszy, tumani i przestrasza wizją kraju, w którym jest tak cudownie, że aż groźnie. „Służby tajne, widne i dwupłciowe” działają tak dobrze, że zlikwidowały wszystkie ogniska niezadowolenia i dla dalszego podtrzymania swojego istnienia muszą załatwić sprawę we własnym gronie. Na początku aresztują własnego najgorliwszego funkcjonariusza, a potem ku naszej uciesze muszą już zaaresztować same siebie. Żeby przelać już tę czarę niedorzeczności, Saramonowicz jeszcze basuje Mrożkowi i na dokładkę daje swoisty sequel: historię państwa, które znika w ciągu jednej nocy, anihilowane przez zmarłych, których kult w owym państwie uczyniono fundamentem tożsamości arcynarodowej. W domowym zaciszu niby Infanta, a faktycznie dyktatora tego państwa, od lat trzyma się niepochowanego nieboszczyka Regenta, wuja Infanta, wciąż darzonego czcią. Nie dość, że makabra, to jeszcze, nomen omen, całkowity absurd. Celowo obaj autorzy nie wymienili ani razu nazwy takiego państwa. Bo i wymienić by nie mogli. Wszak takiego państwa nie ma i być by nie mogło. Gdyby jakimś cudem istniało – byłoby tworem głęboko dysfunkcyjnym, państwem teoretycznym i musiałoby runąć pod własnym ciężarem. I nawet nie byłby do tego potrzebny legion narodowych trupów ze sztuki Saramonowicza.
Patrzymy zatem rozbawieni, delektując się całkowitą abstrakcyjnością takich dramaturgicznych figlów.
Wieczór z Mrozkiem i Saramonowiczem, choć składający się z części, które zdawałoby się trudno ze sobą skleić, jest całością. Materialnym iunctim jest obecny przez cały czas na scenie obraz. Na nim miłościwie panujący Regent oraz Infant. Przed nim prężą się policjanci, a w drugiej części obraz zamyka od tyłu miejsce gry, nieco bardziej zatem dyskretny, ale wciąż obecny. W Policji modele obecni są in effigie, cieleśnie obecni są podczas owej Nocy zatracenia, choć w wypadku siedzącego na inwalidzkim wózku Regenta, który jest wszak dziesięcioletnim nieboszczykiem, ta obecność jest cokolwiek problematyczna. W pełni za to cielesny jest ów Infant, u Mrożka ustami Naczelnika Więzienia opisany jako głupi rozkapryszony bachor – dziś pewnie powiedzielibyśmy o takim, że „resortowe dziecko”. W jednoaktówce Saramonowicza Infant wyrósł, sam rządzi krajem, cóż, że czyni to niejako zza pleców swego zmarłego wuja, o którego śmierci obywateli „zapomniano poinformować”. Rządzi niepodzielnie, ale wciąż w swoim zachowaniu pozostał tamtym rozpuszczonym resortowym bachorem, co zresztą świetnie pokazuje grający go Marcin Perchuć. To łapczywe, dziecinne jedzenie ulubionej galaretki, niekłamana przyjemność w oddawaniu się masażowi stóp świadczonemu przez Premiera-Lokaja (Rafał Rutkowski), przyjemność czerpana nie z samego niosącego ulgę masażu, lecz raczej z faktu, że z drugiej osoby w państwie można uczynić sobie sługę i podnóżek. To nie są zachowania dorosłego człowieka, ale kogoś, kto w gruncie rzeczy nigdy nie dorósł, nie zna trudów życia, bo te biorą na siebie inni. To jest funkcjonowanie na cudzy koszt i bez ponoszenia jego ciężarów, a w dodatku w świecie złożonym ze swoich fobii i urojeń. Strach pomyśleć, że ktoś taki może istnieć naprawdę i wpływać na bieg spraw państwowych. Na szczęście nikt taki nie istnieje, a i cała sytuacja to przecież tylko teatr absurdu.
Jest w tej wykoncypowanej rzeczywistości jednak i element, który zmusza do zastanowienia, element niepokojący: cały ten świat jest nieprawdziwy niejako podwójnie. Bo nie dość, że sam jest abstrakcyjny, to i zaludniające go postaci mają w sobie coś fałszywego, jakby odgrywały role, do których są całkowicie nieprzygotowane. Naczelnik Policji (Maciej Wierzbicki) spełnia swoją funkcję całkowicie bez wewnętrznego przekonania, sprawia wrażenie, jakby bał się własnego cienia i każdego wypowiadanego słowa. Nawrócony Więzień z Policji (Adam Krawczuk) recytuje swoje deklaracje nawrócenia niczym przygotowaną lekcję. Generał Policji (Marcin Perchuć) wypowiada swoje kwestie głosem zupaka z najbardziej rozpowszechnionych stereotypów o „mundurowych”, przechadza się krokiem żandarma z najbardziej rozpowszechnionych wyobrażeń o kimś wykonującym ten zawód. Składa się z samych potocznych wyobrażeń o srogim policjancie – ale przechadza się w nieregulaminowo rozpiętym płaszczu. Ten szczegół jest dysonansem w tym rzekomo doskonałym obrazie: to jakby dość nieudolna podróbka prawdziwego policjanta. Rzekomo oddana mężowi Prowokatorowa, z pozoru westalka domowego ogniska (Kataryna Kwiatkowska), daje niedwuznacznie znać odwiedzającemu dom Prowokatorów Naczelnikowi, że nie miałaby nic przeciwko chwili zapomnienia z niespodziewanym gościem. W Nocy zatracenia Prowokatorowa zmieni się w Kucharkę Infanta, ale dziwną kucharkę, ze wstępem na pokoje i sporym wpływem na sprawy państwa. Aż dziwne to, jak na wiejską babę, która mimo służby na szczytach władzy nie wyzbyła się wsiowego języka. W przedstawieniu Saramonowicza te wszystkie postaci: i policjanci z pierwszej części wieczoru, i lokatorzy rezydencji Infanta, tworzą pozory. Nic tu nie jest poważne. Nic, prócz nadchodzącej zagłady ich świata, na którą nie są przygotowani, a którą sami na siebie ściągnęli. Oddychamy z ulgą: jak to dobrze, że to tylko teatr. Nie ma takich policjantów, nie ma takich infantylnych dyktatorów. Teatralna igraszka, sztuka należąca już do teatru dawnego i jej udana kontynuacja, świetnie przyjmowana manifestacja teatru absurdu. Nie ma się czego obawiać, nam jest dobrze, rym-cym-cym, i tralala, idziemy przez życie w podskokach.
Jest jednak w czasie tego wieczoru coś, co każe się zaniepokoić. To jest reakcja publiczności. Ta śmieje się czemuś sarkastycznie, gdy słyszy o idealnie działającym państwie, o rozkwicie, o nowych pomnikach tych, „co zginęli, byśmy żyć mogli”, my, czyli arcynaród. I z czego śmieją się ci widzowie? Przecie „serce roście, patrząc na te czasy”!
I tylko potem, gdy po przedstawieniu wyjdzie się z teatru, do głowy przychodzi dziwna refleksja: a może gdzieś naprawdę jest taki kraj?
Teatr absurdu rzecz niebezpieczna. Różne myśli przychodzą po nim do głowy.
PS Jedna wielka prośba do reżysera i dramaturga, a może raczej drobna uwaga wiecznego malkontenta. Policja w połączeniu z Nocą zatracenia brzmią dziś i świeżo, i niepokojąco aktualnie. Tak aktualnie, że bez żalu opuścić można bieżące odniesienia do rzeczywistości znanej nam aż za dobrze z gazet i ekranów. Przedstawienie nie straci swej drapieżności, a jeszcze wyszlachetnieje.
26-02-2020
galeria zdjęć Policja. Noc zatracenia, reż. Andrzej Saramonowicz, Teatr Polonia w Warszawie ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Polonia w Warszawie
Sławomir Mrożek; Andrzej Saramonowicz
Policja. Noc zatracenia
reżyseria: Andrzej Saramonowicz
scenografia i kostiumy: Zuzanna Markiewicz
muzyka: Dominik Strycharski
światło: Tomasz Madejski
obsada: Katarzyna Kwiatkowska, Adam Krawczuk, Marcin Perchuć, Rafał Rutkowski, Maciej Wierzbicki
premiera 17.01.2020
Saramonowicz (grafoman en block) tak potrafi pseudo rezyserować jak Mościcki pisać recenzje.