Na przykładzie naszego małego końca
Halina (Ida Bocian) i Zośka (Małgorzata Polakowska) rutynowo, ale też i energicznie krzątają się wokół swoich zdezelowanych domostw, które na niewielkiej scenie Teatru Gdynia Główna oddano poprzez konstrukcje z długich desek, stolarskich stołków, chlupoczących wodą wiader, dzbanków, misek oraz piętrzących się kwadratów spranej pościeli. Te prowizoryczne od zarania swoich dziejów fundamenty dzielnicy Haliny i Zośki drżą, bo oto nadciąga (spodziewany od zawsze) Potop. Czyli koniec świata. Apokalipsa Apokalipsą, ale ktoś przecież musi nakarmić pałętające się po Pekinie koty.
Pekin, Drewniana Warszawa, Meksyk czy Abisynia. Kiedy Gdynia, miasto „z morza i marzeń”, wznosiło swoje modernistyczne, śnieżnobiałe mury, w cieniu nowoczesności, luksusu i dumy wyrastały dzielnice biedy. Wschodnioeuropejskie fawele, sklecone naprędce z czegokolwiek, klejące się uparcie do pęczniejącego mitu o wolnej Polsce. Lata mijały i miasto wchłaniało te poczekalnie „bosych Antków”, nadając im akceptowany społecznie i urbanistycznie kształt. Ostał się jedynie Pekin, który bez planu przestrzennego, bez pozwoleń i bez pardonu zajmuje strome zbocza wzgórza Orlicz-Dreszera po dziś dzień.
To właśnie w rażącym bezwstydną dzikością Pekinie umieściła akcję swojego „poematu przewlekłego” Salcia Hałas, laureatka Nagrody Literackiej Gdynia 2017 za powieść Pieczeń dla Amfy. Jej Potop. Pieśń o końcu świata z roku 2019 to organizowana realizmem magicznym, łącząca kolokwialność ze wzniosłością apokryfu narracja o świecie u kresu istnienia. Hałas sprowadza tu uniwersum dogorywającej planety do rozmiarów niechcianej, zawstydzającej przestrzeni Pekinu, w którym trzy kobiety „wiedzą więcej”, a w prowizorycznej codzienności, w walce z grożącym rewitalizacją (czyli likwidacją) deweloperem dostrzegają zwiastuny Apokalipsy. I które nic z tą wiedzą nie (z)robią, bo na ratunek jest już zbyt późno. Można jeszcze tylko zadbać o wałęsające się po gdyńskim Pekinie koty.
Literacki oryginał Salci Hałas pozbawiony jest fabularnej linearności. Potop to kalejdoskop obraz(k)ów: splecionych ciasno historii z przedwojennej i współczesnej Gdyni, profetycznych wizji i wyimków z biografii bohaterek poematu, anegdot i tragedii. To także (i chyba przede wszystkim) niesamowicie przejmujący sposób widzenia świata i egzystencji: osadzony na permanentnym poczuciu i przeczuciu końca, a zarazem uważny na (z pozoru) błahe drobiazgi, budujące codzienne tu i teraz; naznaczony rozpaczą, a jednocześnie pełen czułego dowcipu, wreszcie – ostentacyjnie zdystansowany wobec wielkich narracji i wszelakich „-izmów”, a jednak głęboko filozoficzny. Adaptacja Ewy Ignaczak, pomimo zrozumiałych skrótów i redukcji, niczego Potopowi nie ujmuje. Przeciwnie – w jej przedstawieniu bardzo mocno uderza w nas wizja końca w skali mikro, tego „naszego małego końca”, który paradoksalnie budzi znacznie większą trwogę niż wszystkie spektakularne wizje zagłady świata razem wzięte, bo brzmi tak strasznie znajomo i zwyczajnie. I porażająco prawdopodobnie.
Krzątające się po niewielkiej przestrzeni Halina i Zośka już na samym początku spektaklu zyskują niespodziewanego kompana. Jest nim Mężczyzna (Jakub Kornacki), który w pierwszych fragmentach Potopu fotografuje zajęte codziennością kobiety. Wprowadzony przez reżyserkę i adaptatorkę bohater pełni w przedstawieniu funkcję przynajmniej dwojaką. Z jednej strony – reprezentuje szeroko rozumiany świat zewnętrzny, tak jego konkretnych przedstawicieli (Geodeta, Reprezentant Sanepidu), jak i ogólne spojrzenie (także nasze, widzów) na obrazowany tu mikrokosmos. Mężczyzna kilkakrotnie wkracza w przestrzeń sceny, za każdym razem jednak powraca na swoje miejsce (pierwszy rząd widowni). Kiedy zaś wchodzi na zbudowaną na scenie konstrukcję z desek i stołków – kroczy po niej niezdarnie, kiwa się, błądzi. Temat podjęty przez Hałas i jego sceniczna adaptacja w reżyserii Bocian niosły ze sobą niebezpieczeństwo stereotypizacji, jak zresztą każda próba wejścia w hermetyczną społeczność. Postać Mężczyzny zdaje się reprezentować niejako perspektywę twórczą autorów spektaklu – a ona tylko z pozoru jest próbą eksploracji zapadającego się Pekinu. Sceniczny Potop to w swojej istocie nie eksploracja nieznanego, ale oczekiwanie na to, co nieznane zaoferuje. Bez tego, bez opowieści ze środka Pekinu, nasze spojrzenie będzie się w tym świecie jedynie „kiwać”, niczym balansujący na drewnianych deskach bohater.
Dlatego postać Mężczyzny stanowi tu też rodzaj katalizatora wobec nadrzędnej powieści. To jego osoba uruchamia „pieśni” Haliny i Zośki, które na dźwięk cykającego aparatu fotograficznego zaczynają objaśniać Mężczyźnie mikrokosmos Pekinu, jego prehistorię, teraźniejszość i przyszłość. Ich narracja scala realne (historia powstania „dzikiej” dzielnicy i współczesna, trwająca od lat dziewięćdziesiątych walka mieszkańców z właścicielami gruntu i deweloperem) i realno-magiczne (ziemia pożera Pekin, dzielnica rozpada się, powoli zatapia w sączących się zewsząd wodach), a jej nadrzędny sens rysuje uniwersalną wizję autodestrukcyjnego świata, który nie potraktował serio własnej prowizoryczności wobec sił natury. Te, zmęczone nieustanną agresją ludzi wobec ziemi, właśnie finalizują proces obezwładniania istot zagrażających odwiecznemu porządkowi.
Ewa Ignaczak z dużym powodzeniem rysuje w swoim przedstawieniu obraz świata nieodwracalnie zapadającego się do wewnątrz. Zmęczone, działające ze zautomatyzowaną energią bohaterki poruszają się po przestrzeni chybotliwej, zdezelowanej, bez szans na jakąkolwiek trwałość. Spektakl Ignaczak jest przy tym kwintesencją teatralnego stylu reżyserki, zbudowanego na mocnym słowie, kreującego teatralną rzeczywistość za pomocą fizyczności aktorów i ruchu ich ciał, a także ekspresji – balansującej często na granicy przerysowania, nigdy jednak niepopadającej w karykaturalność. Potop ma wyraźny rytm, ustanawiany zarówno przez warstwę narracyjną (powtórzenia obrazów i fraz), jak i poprzez zabiegi inscenizacyjne (bohaterki co jakiś czas zwracają się w stronę widowni, sprawiając wrażenie, jakby występowały przed reporterską kamerą). Ewa Ignaczak znakomicie punktuje wszystkie dwuznaczności tekstu Hałas, zwłaszcza wpisaną w niego ironię i dyskretny humor.
Ów dyskretny humor znaczy też postaci bohaterek. Z trzech głównych postaci wykreowanych przez Hałas, tych, „które wiedzą więcej”, reżyserka wprowadziła fizycznie na scenę jedynie dwie. Trzecia, Babka, czyli Lońka Szwajcerowa, jest przywoływana w opowieściach kobiet. Ten zabieg wydaje się bardzo spójny z ogólnie przyjętą tu wizją świata – kończącego się, odchodzącego fragmentami, którego poszczególne skrawki funkcjonują jedynie we wspomnieniach. Zośka, uszkodzona w dzieciństwie przez ziemniaczaną dietę skąpej opiekunki, oraz Halina, zapowietrzająca się nieustannie, to bodaj najbardziej wyraziste postaci spośród wszystkich, które w ostatnim czasie mogliśmy oglądać na deskach Teatru Gdynia Główna. A zwłaszcza Zośka, z którą znakomicie poradziła sobie Małgorzata Polakowska – obarczona egzystencjalną „klątwą”, bezdomna, próbująca bezskutecznie łatać rozklekotany świat. Przejmująca, (auto)ironiczna postać w znakomitym aktorskim wykonaniu.
Potop. Pieśń o końcu świata Teatru Gdynia Główna to zdecydowanie najlepsze przedstawienie, które w tym sezonie proponują gdyńskie sceny. Uczciwe i wnikliwe interpretacyjnie wobec swoich literackich fundamentów, ciekawe w kontekście samej inscenizacji, bardzo dobrze zagrane. Teatr Gdynia Gówna, od początku swojej działalności mocno zainteresowany Gdynią – zarówno historią miasta i jego mieszkańców, jak i samym tematem „miejskości”, ponownie wkracza na teren swoich zainteresowań. Tym razem proponując przedstawienie zaangażowane lokalnie, które zarazem stanowi przenikliwą diagnozę o charakterze uniwersalnym.
08-04-2020
galeria zdjęć Potop. Pieśń o końcu świata, reż. Ewa Ignaczak, Teatr Gdynia Główna ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Gdynia Główna
Potop. Pieśń o końcu świata
na podstawie powieści Salci Hałas Potop. Poemat przewlekły o końcu świata
reżyseria i adaptacja: Ewa Ignaczak
światło: Marzena Chojnowska
obsada: Ida Bocian, Małgorzata Polakowska, Jakub Kornacki
premiera: 6.12.2019