Niewidzialne
Zosia (Małgorzata Brajner) i Teresa (Katarzyna Figura) za „prawdziwą” herbatę uznają tylko tę przywiezioną z Polski. Podobnie rzecz ma się z mięsem czy biszkoptami. „Nasze” najlepsze. I o ile to „nasze”, „moje” jest jasne i łatwe do określenia/wskazania w przypadku produktów spożywczych, o tyle w kwestii poczucia przynależności – już nie za bardzo. Obie kobiety są niczym leżąca przy łóżku Zośki podróżna walizka. Nigdy do końca nie wypakowana na obczyźnie, ale też od dawna niegotowa na powrót do ojczystego kraju.
Emigrantki, napisane przez Radosława Paczochę i wyreżyserowane dla Teatru Wybrzeże przez Elżbietę Deptę, sięgają po temat, który w powszechnym dyskursie nie doczekał się dotąd głębszej refleksji, który od zawsze właściwie pozostaje zastanawiająco nieobecny – temat kobiecej emigracji zarobkowej. Zosia i Teresa to jej reprezentantki, od lat (kilkunastu, kilkudziesięciu) szorujące za granicą obce kible. Gnieżdżące się w wynajętych klitkach, z zawsze nierozpakowanymi do końca walizkami, ze zdjęciami dzieciaków pod poduszką. Polskę odwiedzające rozklekotanym busem, z roku na rok coraz rzadziej, zawsze z rulonem euro wciśniętym w obsesyjnie strzeżoną torebkę. Z biedy wyjeżdżające na chwilę, ta jednak niepostrzeżenie rozciągnęła się i zdaje się nie kończyć.
Zosia i Teresa są wcieleniem najbardziej wstydliwego odłamu polskiej emigracji, zapomnianego w kraju, niewidzialnego za granicą. Bez stałego adresu, bez umowy, bez nadziei na zmianę. Za chlebem wyjeżdżające od zawsze, z życiem wyznaczanym niemal wyłącznie przez wycenione na kilka banknotów roboczogodziny. Nudne, więc jakoś nieszczególnie lubiane i zauważane przez prasę czy sztukę, która kondycję emigrancką woli przypisywać płci męskiej.
Scenografia Agaty Andrusyszyn-Chwastek, dopełniona przez światło wyreżyserowane przez Małgorzatę Gajewską, wyraźnie cytuje klasykę Mrożka. Kanalizacyjne rury oplatają przestrzeń sceny, której kompozycja – trzy biedne łóżka, rozklekotany fotel, kuchenny kącik ze zgrzebną zastawą – to obraz zaniedbanego, piwnicznego mieszkania polskich emigrantek. Bohaterki gdańskiego przedstawienia wchodzą w tę przestrzeń z poziomu widowni. Tak, korzenie mamy wspólne – zdają się mówić twórcy i twórczynie Emigrantek, na tym jednak nasze podobieństwa się kończą, bo Zośka i Teresa są „nasze” już tylko poniekąd. Ich właściwy świat to ta kawalerka w piwnicy, do której wracają co wieczór styrane sprzątaniem cudzych mieszkań. Już pierwsza scena spektaklu uderza nas niespójnością egzystencji obu bohaterek i niespójnością widzenia tej egzystencji przez nie same. Zosia i Teresa, mówiąc najkrócej, uparcie nie chcą zobaczyć, że w Polsce nikt na nie nie czeka. I że wytęsknione są jedynie ciułane przez obie kobiety w stanikach i pod materacami rulony banknotów, a to trenowane od lat ciułanie stało się sensem ich ubogiej we wszystko egzystencji. Zośka i Teresa nie chcą tej prawdy przyjąć, bo rozpadłyby się na kawałki, bo to podważyłoby sens wszystkich poświęceń – pozostawienia pod opieką innych ukochanego niemowlęcia czy milczącego znoszenia cudzego dotyku.
Wiodącym problemem, który zespolony jest tu z tematem kobiecej emigracji zarobkowej, jest problem przemocy – doświadczanej przez Zośkę i Teresę w codziennej pracy na obczyźnie, ale też i tej, która wysłała obie kobiety za granice Polski. I to właśnie skupienie się na tym drugim rodzaju opresyjnych doświadczeń stanowi bardzo ważny głos przedstawienia Depty. Historie Zosi i Teresy wyraźnie przytaczają boleśnie niesprawiedliwą, stygmatyzującą ocenę społeczną kobiecej emigracji zarobkowej – bohaterkom odmówiono statusu „prawdziwej, kochającej matki”, wytknięto „opuszczenie” dzieci, przypisano egoizm i bezuczuciowość. W Emigrantkach te oceny konfrontuje się z fundamentami decyzji o wyjeździe, naznaczonymi skrajną biedą i przemocą, z których bohaterki spróbowały się wyzwolić jedynym znanym im i możliwym sposobem. Paczocha i Depta bardzo dotkliwie owe fundamenty odtwarzają, zwracając przy tym uwagę na fakt, że to one właśnie najczęściej odróżniają emigrację kobiecą od męskiej.
Większość akcji przedstawienia umiejscowiona jest w obskurnej belgijskiej suterenie, skąd Zosia i Teresa wędrują po ścieżkach wyznaczanych przez wspomnienia, czasami marzenia. Monika, młoda kobieta, która swoją tożsamość odkrywa w finale spektaklu, staje się bardzo szybko współlokatorką obu kobiet, ale przede wszystkim powiernicą ich historii, z czasem również tych najbardziej bolesnych. Elżbieta Depta buduje narrację swego przedstawienia, umiejętnie rozkładając, akcentując fragmenty radykalne w swoim realizmie oraz te zanurzone w oparach snu czy fantazmatu. Całe napięcie, dawkowane z umiarem i pomysłem, wytwarza się tu właściwie na linii kolejnych interakcji między Zosią i Teresą (Monika konsekwentnie pozostaje tu niemal zawsze cichą obserwatorką), które w rozmowach, czasem monologach ujawniają własne biografie i charakter łączącej je relacji. Ta z kolei, jak niemal wszystko tutaj, ufundowana jest także na swoistej przemocy – na współuzależnieniu, poczuciu winy, na współdzielonym wstydzie. A przede wszystkim na bezdennej samotności, która najmocniej określa Zośkę i Teresę, a której ocierające się o siebie w emigranckim życiu bohaterki nie są w stanie zapełnić niczym i nikim.
Rozpisany na trzy głosy spektakl Elżbiety Depty satysfakcjonuje aktorsko. Świetna jest Małgorzata Brajner w roli Zośki, bardzo wiarygodnie portretuje osobowość rozpisaną na doświadczenia przejmującej tęsknoty i jej wyparcia, kompulsywnej wręcz potrzeby pomocy, ale i dewocji, małostkowości, skąpstwa. Równie ciekawie wypada Katarzyna Figura jako Teresa, do której należą najbardziej zapadające w pamięć fragmenty spektaklu, jak opowieść o sadystycznym mężu czy zmysłowa historia o romantycznym kochanku. Bezspornie siłą tej kreacji jest pozbawiona fałszu kompilacja poczucia dojmującego cierpienia fizycznego i psychicznego z pragnieniem samorealizacji, z dziecięcą wręcz skłonnością do ubarwiania rzeczywistości i odnajdywania w niej „magii”. Z kolei grającej Monikę Justynie Bartoszewicz od początku ustanowiony jest niemal wyłącznie status obserwatorki, zatem siłą rzeczy jej kreacja niknie przy parze głównych bohaterek Emigrantek, chociaż przekonująco wypadają enigmatyczne intencje Moniki. Jeśli zaś o nie chodzi, ja w finałowym twiście (nie tak znowu trudnym do przewidzenia, ale też nie o tego rodzaju zaskoczenie tutaj chodzi) fabularnym upatruję raczej siłę gdańskiego przedstawienia niż jego słabość. Nie ma oczywiście nic nieoczekiwanego w głosie krytycznym, którym okazuje się być Monika wobec biografii Zosi i Teresy, zaskakujące jest tutaj to, że ów głos jest konsekwencją określonych, powiązanych bardzo silnie z kobiecym emigranctwem zarobkowym doświadczeń. Zaskoczeniem jest zresztą sam finał przedstawienia – jego twórcy i twórczynie nie odmawiają bowiem swoim bohaterkom… happy endu, gorzkiego wprawdzie, ale przełamującego dość niespodziewanie narrację przedstawienia. I nadpisującego jeszcze jeden temat, który przy emigranckich historiach występuje przecież wręcz organicznie. A chodzi o wolność, której bohaterki finalnie doświadczają, choćby pod postacią możliwości wyboru ostatniej w życiu ścieżki. I bycia dzięki temu zauważoną, widzialną choć przez chwilę.
21-04-2021
Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Radosław Paczocha
Emigrantki
reżyseria: Elżbieta Depta
scenografia: Agata Andrusyszyn-Chwastek
muzyka: Maciej Szymborski
reżyseria świateł: Magdalena Gajewska
obsada: Małgorzata Brajner, Katarzyna Figura, Justyna Bartoszewicz
prapremiera: 20.02.2021
galeria zdjęć Emigrantki, reż. Elżbieta Depta, Teatr Wybrzeże w Gdańsku ZOBACZ WIĘCEJ
Paczocha to grafoman.
Doskonale zagrana sztuka. Chapeau bas dla Pani Katarzyny Figury za najtrudniejsze wątki o przemocy. Chylę czoła tym bardziej...
Doskonale zagrana sztuka. Chapeau bas dla Pani Katarzyny Figury za najtrudniejsze wątki o przemocy. Chylę czoła tym bardziej...
Cezary Niedziółka napisał(a):
Jeden drobiazg tylko (nie taki drobny) autorem Emigrantek jest Radosław Paczocha