AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Och, Wendy…

Romeo i Julia, reż. Attila Keresztes, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
fot. Edgar De Poray  

Możecie się śmiać, lecz ze wszystkich wersji Szekspirowskich Romeo i Julii, wciąż najbardziej sobie cenię wersję filmową w reżyserii Johna Maddena. Tak, mam na myśli Zakochanego Szekspira. Fascynuje mnie precyzja tego dzieła. Świetne aktorstwo i dbałość o detale. Wielowątkowość, która zgrabnie wspomaga główną linię z jej tragicznym finałem.

Wiem, że mówię o komedii romantycznej, w której, oprócz zabitego poza kadrem Christophera Marlowe’a, nikt właściwie nie umiera, a mimo to będę się upierał, że finał tej historii jest jak najbardziej tragiczny. Pięknie mi się rymuje z niedawnym i równie oscarowym La la landem, gdzie tak ładnie została pokazana cała ta okropna niemożliwość możliwego, kiedy zmuszony jesteś wybierać jeden z dwóch równie pociągających projektów własnej przyszłości.

Tej konsekwencji zabrakło mi w opolskim podejściu do jakże dobrze znanego tekstu Stratfordczyka. Szczerze powiedziawszy, trudno byłoby mi powiedzieć, gdzie i w jakim celu zmierzał węgierski reżyser Attila Keresztes. Równie trudno mi uzasadnić zawrotne tempo (spektakl trwa niecałe dwie godziny), z którym to robił, próby wprowadzenia widza w tajemnicze stany transowe przeplatając to zabawą w farsę i komedią dla młodzieży szkolnej.

Całość więc, gdy przyjrzeć się jej bliżej, mimo szczerych starań twórców rozpada się na liczny zestaw rozwiązań i pomysłów, którym zdecydowanie brakuje jednego wyraźnego punktu grawitacji. Niektóre z nich rzucają się w oczy jeszcze zanim spektakl zdąży się zacząć. Widownię, z czterech stron otaczającą przestrzeń gry, dla przykładu, w całości przeniesiono na scenę. Kiedy zajmujemy miejsca na wielkim kole obrotówki, niekiedy wprost na wyciągnięcie ręki widzimy niektórych bohaterów werońskich wydarzeń. Wyglądają niczym manekiny będące częścią jakiejś większej instalacji, wystawy czy może pokazu mód. Dominują kolory czarny, czerwony i biały. Tu i ówdzie rozstawiono konstrukcje przypominające designerskie szkice krzeseł, tronów i innych mebli, w których kreatywność zdecydowanie wygrywa ze zwykłą pragmatyką. Przyjrzawszy się dokładniej, wyłapuję też kilka niepokojących rekwizytów. Coś jakby maski zrobione z czaszek różnych zwierząt.

Wygląda wszystko bardzo estetycznie. Tylko że estetyka ta, która może się podobać lub nie, moim zdaniem, w żaden znaczący sposób nie wzbogaca tego konkretnego świata przedstawionego. Jest i już. Spokojnie mogłaby być inna. Pomysł z groźnymi zwierzotwarzami niestety znajduje rozwinięcie jedynie w krótkiej scenie disco-balu, po czym reżyser kompletnie o nim zapomina. 

Tymczasem spektakl zaczyna się rozkręcać… i to w sensie dosłownym. Opolski teatr ma jedną z najlepszych scen obrotowych w całej Polsce. Różni reżyserowie na różne sposoby z owych możliwości technicznych korzystali, jednak – jak się wydaje – nigdy z taką konsekwencją i z takim zacięciem, jak Keresztes. Sama scena w jego wizji wyrasta na jednego z najważniejszych performerów spektaklu. Balkon, pałac, plac, krypta. Co chwila rzeźbiona jest nowa scenografia. Wszystko jak na zamówienie. Obawiam się jednak, że ten nieustanny ruch nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie też niekiedy wydawał się zbyteczny i męczący. Już nie wspominając o tym, że znacznie ogranicza możliwości wystawienia spektaklu w innej przestrzeni.  

Tyle by można o samej inscenizacji, jako że pozostałe akapity wypadałoby spożytkować na opis kreacji aktorskich. Było ich, interesujących i zapadających w pamięć, co najmniej kilka. Co ciekawe, niemal wszystkie po raz kolejny udowodniają, jak słuszną decyzją Norberta Rakowskiego było odmłodzenie opolskiego zespołu.

Zacząć należy, i tu najprawdopodobniej nie będę oryginalny, od Magdaleny Maścanicy w roli Julii. W scenach zbiorowych będzie dość współczesną, zmęczoną nadopiekuńczością rodziców nastolatką. Lecz w chwilach, gdy platforma wznosi ją blisko świecącego pod sufitem Księżyca, ubrana w lekką białą koszulkę nocną staje się małą Wendy, namawianą przez niechcącego dorosnąć Romeo (Michał Włodarczyk) do wspólnej ucieczki do ich własnej dwuosobowej Nibylandii. Maścianica szuka swej Julii, jej szczególnie intensywnych, szczerych i czystych przeżyć miłosnych, gdzieś głęboko w ciele, w klatce piersiowej, tłumiącej nadchodzący płacz, w brzuchu. Dlatego jej „Romeo! Romeo!” brzmi tak zwierzęco prawdziwie i potrafi przeszyć widza na wylot. 

Monika Stanek, inna cenna zdobycz Rakowskiego, swoją wyjątkową żywiołowością zupełnie przeobraziła postać Marty. Ze starszej, sympatyzującej ze swoją panią służącej stała się jej młodą przyjaciółką, sprytną gosposią z farsowego podwórka, manipulantką z klasą i świadomą swych zalet performerką, która zapewniając, że „nie weźmie ani grosza”, chowa natychmiast banknot do kieszeni. Stanek lata po scenie jak nawiedzona, żeby za chwilę przezabawnie ponarzekać, że „bolą ją nogi i krzyż”.

W tym skutecznym skupianiu na sobie uwagi równie dobry był Merkucjo Kacpra Sasina (gra gościnnie, ale kto wie?), który, jak się wydaje, wycisnął z tej postaci wszystko, na co pozwalały mu okoliczności. Bohater Bena Afflecka z tegoż Zakochanego Szekspira mógłby być z niego dumny. Najlepiej bodajże ze wszystkich przyswoił sobie szekspirowski tekst, który nieco zmodyfikowany zabrzmiał w jego ustach najzupełniej współcześnie i naturalnie. Miał też to szczęście, że reżyser nie zlekceważył znanej sceny pojedynku, ozdobiwszy ją, oprócz finałowego przekleństwa, wiarygodnym – jakże to rzadko się zdarza! – popisem szermierskim.

Na tle zupełnie umownych głów dwóch wrogich sobie domów, nazbyt pretensjonalnego w swej alegoryczności Narratora-Śmierci (Andrzej Jakubczak), w czyje usta Keresztes wkłada słynne słowa prologu i epilogu, oraz zbędnego w zasadzie Księcia na wózku inwalidzkim (Michał Świtała) jedyną intrygującą postacią „świata dorosłych” pozostaje Ojciec Laurenty. Zazwyczaj przedstawiany jako figura o jasnych funkcjach i oczywistym statusie społecznym, pewny swego powołania, doświadczony mędrzec, w wykonaniu Rafała Kronenbergera nabiera nieoczekiwanej wielowymiarowości i, co ważniejsze, niejednoznaczności. Wygląda na osobę, która ma już za sobą nie jedno gorzkie rozczarowanie i dobrze wie, jakie prawa rządzą ludzkim światem. A jednak nie stoczył się po równi pochyłej cynizmu. Wciąż walczy z zewnętrznym i wewnętrznym złem. Nie ma jednak żadnych iluzji, co do tego, jak niewiele potrafi tym wygrać. Chociaż, czy te kilka chwil prawdziwej miłości i nadziei, które podarował młodej parze, to rzeczywiście tak mało?

28-11-2018

galeria zdjęć Romeo i Julia, reż. Attila Keresztes, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu <i>Romeo i Julia</i>, reż. Attila Keresztes, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu <i>Romeo i Julia</i>, reż. Attila Keresztes, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu <i>Romeo i Julia</i>, reż. Attila Keresztes, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
William Shakespeare
Romeo i Julia
tłumaczenie: Stanisław Barańczak
reżyser: Attila Keresztes
scenografia: Adrian Damian
kostiumy: Bianca Imelda Jeremias
muzyka: Csaba Boros
wizualizacje: Bartek Wójcicki – Pushka Studio
obsada: Magdalena Maścianica, Katarzyna Osipuk, Leszek Malec, Michał Włodarczyk (gościnnie), Beata Wnęk-Malec, Bartosz Dziedzic, Michał Świtała, Kacper Sasin (gościnnie), Antoni Rychłowski (gościnnie), Karol Kossakowski, Adrian Budakow (gościnnie), Monika Stanek, Rafał Kronenberger, Andrzej Jakubczyk
premiera: 6.10.2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: