AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Odjazd i wciągnienie

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Alicję w Krainie Czarów Lewisa Carrolla zna każdy… No, prawie każdy… No, może co poniektórzy… A właściwie to nie jestem wcale taki pewien, czy nawet co piąty obywatel RP. Cóż, kontakty z młodzieżą w wieku wszelakim nauczyły mnie pokory i od paru dobrych lat waham się w takich wypadkach przed użyciem kwantyfikatora ogólnego.

W każdym razie (wracając do przysłowiowego „adremu”) to pomnikowe dzieło znane jest (ujmijmy to ostrożniej) wielu osobom. Znamy też jego rozliczne adaptacje, przede wszystkim filmowe, na czele z najostatniejszym, niesamowitym obrazem Tima Burtona (2010) z Johnym Deppem w roli Szalonego Kapelusznika. Zatem gdy dowiadujemy się o kolejnym podejściu do teatralnej adaptacji onirycznej powieści matematyka Charlesa L. Dodgsona (Carroll to tylko pseudonim literacki), ogarniają nas „bóle na wątpiach” i zadajemy sobie nieuchronne pytanie, czy aby autor/ka tejże adaptacji udźwignie ciężar literackiej klasy tego nieokiełznanego, a zarazem niesamowicie, matematycznie wręcz precyzyjnego wybuchu imaginacji. A gdy dowiadujemy się ponadto, że osobą tą jest debiutantka w reżyserskim fachu (owszem, doświadczona scenografka i reżyserka światła, ale czy to wystarczy na dzieło Carrolla?), no i że owoc jej kreacyjnych wysiłków zatytułowany Alicja. Pod żadnym pozorem nie idź tam podziwiać będzie można w Gnieźnie, wątpia dają nam się we znaki prawie tak dokuczliwie, jak korzonki lub kamienie nerkowe. A gdy jeszcze dochodzi do naszej świadomości, że literackim adaptatorem wiktoriańskiego dzieła jest wysoce zaangażowany młodzieniec-literat, autor m.in. Śmierci pracownika, ból osiąga apogeum dorównujące… No nie, nie będę już namnażał dolorystycznych „horrendumów” – i tak wszyscy jesteśmy wczesnoletniozbolali (całe szczęście, że na ogół to zbolenie naznaczone jest zmęczoną sennością).

Senność ta jednak mija na widowni Teatru im. Fredry w Gnieźnie po zasięściu w fotelu i po zmysłowym doświadczeniu kilku już minut tego widowiska. Obcujemy bowiem tutaj z czymś, co w teatrze zdarza się rzadko, a mianowicie z precyzyjnie zaplanowanym i zrealizowanym totalnym chaosem wydarzeń, które układają się w „sen wariata na scenie” – z lekka witkacowski, ciut buñuelowaty, wciągający i niepozwalający na żadne zmęczone drzemki. Jest wszystko, co w teatralnej adaptacji dzieła Carrolla być powinno: skoki, pląsy, dąsy, grymasy i wygibasy – wszystko to jednak stosowane jest z umiarem i po coś, a nie po chamsku, na odlew, dla przysłowiowych „jaj”, „bo ma być onirycznie i pokracznie”. Trudno jest zracjonalizować ten cały przebogaty sceniczny bałagan i wyciągnąć z niego jakieś konkretne, spójne, poukładane wątki fabularne, kompozycyjne zasady czy umoralniające przesłanie, ale czy po przywołanym tu dwukrotnie Witkacym, dadaistach i surrealistach (działali mniej więcej sto lat temu), Bobie Wilsonie, Richardzie Foremanie i Frankensteinie The Living Theatre (mniej więcej pół wieku temu) warto w ogóle rozpatrywać możliwość przekształcenia takich obserwacji w zarzuty?

W dodatku literacka adaptacja skrzy się dowcipem, przywołuje cały szereg dzisiejszych, z reguły młodzieżowo-youtuberskich motywów (gdyby nie podpowiedź mojego nastolatka i obejrzany na YouTube filmik, do dziś głowiłbym się, co to takiego „kołczan prawilności”), i obrabia pierwowzór, owszem, z pełnym szacunkiem, ale całkowicie w duchu naszej dzisiejszej „werbosfery”. Nie jest przeładowana, nie jest infantylna, nie naprowadza nas również na jakieś pachnące dydaktyzmem tereny dzisiejszych ideowych polemik. A mogłaby – w końcu Alicja w krainie czarów to evergreen, a w dodatku „multifejs” i „multilejer”.

Scena jest niemal do proscenium ozdobiona kępami zielonej trawy, która – jak każe tekst – w pewnym momencie potrafi się zrobić nawet czerwona. Na trawie stoją (a potem walają się) ozdobne bladobeżowe krzesła, na których „dystyngwowane” towarzystwo odbywa swoje „fajfokloki”. (To podczas ostatniego z nich padają odwołania do „kołczanu prawilności”, a także do czechowowskiej strzelby, która tutaj ani się nie pojawia, ani – tym bardziej – nie wypala).

W tle mamy brunatną ścianę z drzwiami, które ani razu się nie otwierają (Czechow przewraca się w grobie!) oraz górną część scenicznego tła, które rozświetla się rozmaitymi kolorami wedle uznania inscenizatorki, wedle panującego na scenie nastroju, wedle naszych widzowskich wizualnych upodobań (albo i wbrew nim). Tak wygląda teren senno-majakowatych popisów jedenaściorga aktorów i piętnaściorga scenicznych postaci, w które ta niefrasobliwa jedenastka się wciela.

Warto się też zatrzymać choćby przez chwilę nad przefiltrowanymi już z lekka po upływie kilku dni wrażeniami z aktorskich etiud, które są wisienką na torcie w tej wysublimowanej dawce wczesnoletniego oniryzmu.

Oto Maciej Hązła jako Gąsienica wydusza z siebie nic nieznaczący, potoczny potok słów, z których po dłuższej chwili możemy dopiero wysnuć treść: to nieśmiała, zawikłana do bólu, pokrętna niczym skręt kiszek zachęta do wspólnego spędzenia czasu (a być może potem do czegoś więcej, ale to już Hąźle-Gąsienicy nie przejdzie przez gardło – możemy się tego li tylko spolegliwie domyślać). Spolegliwie, bo jakoś pokrętnie, ale szczerze lubimy tego werbalnego pokrakę, no a przy okazji także aktora, który doprowadza tu do mistrzowskiego poziomu „zdystansowany realizm” nakierowany ku grotesce, samoswój, wymykający się wszelkim akademickim kategoryzacjom typu „brechtologia” lub „stanisławszczyzna”.

Oto Wojciech Kalinowski jako Kapelusznik – przemierzający scenę w posuwistym kroczko-tańcu, którego rytm narzuca wszystkim pozostałym sunącym za nim postaciom; albo pokracznie wykrzywiający swą i tak już wymiętą fizjonomię w seriach tików, gdy ma okazję coś powiedzieć, stojąc lub siedząc twarzą do widowni. „A imię jego Wyrazistość” – chciałoby się krzyknąć w stylu proroczym, wieszcząc mu wiele jeszcze sukcesów na polu aktorstwa charakterystycznego i charakternego.

Oto Bogdan Ferenc jako Walet Trefl lub As Kier lub w ostateczności blotka – Piątka Kier: po kamerdynersku napięty i wypięty, elegancko wypucowany, z twarzą lokajsko powściągliwą, bacznie obserwujący poczynania lepszego towarzystwa, zawsze zachowujący formę, niczym słynny Antoni – lokaj Radziwiłłów z Nieborowa, który potrafił zachować kamienną twarz nawet w obliczu skierowanych przeciw savoir vivre’owi ekscesów powojennych ludowych ministrów, którzy chętnie zaglądali do upaństwowionego Nieborowa, by pogrążyć się w wariacjach na temat przedwojennego pańskiego życia. Ferencowi bardzo jest do twarzy także z autoironią, zwłaszcza wtedy, gdy po swojemu, w sposób ekstremalnie „dystyngwowany”, z dumą przyznaje, że jest tu tylko halabardnikiem. Wykrzyknę zatem: „Takich halabardników nam trzeba!”.

No i Alicja – Rozalia Mierzicka, ubrana w obszerną białą suknię, przyozdobioną dziesiątkami białych róż. Jest nieodłączną częścią zwariowanego świata rodem z otchłani, która rozciągnęła się przed nią po skoku w głąb króliczej nory. Nie jest ani po dziecinnemu zdumiona, ani speszona poczynaniami otaczających ją indywiduów – bardzo (wręcz zasadniczo) pokręconych. Nic zatem dziwnego, że pod koniec spektaklu zrzuca nagle z siebie białą (jakby trochę ślubną?) suknię, pod którą kryje się kolejna suknia – tym razem czarna, wieczorowa, z kuszącymi wcięciami w pasie. I w tej postaci Alicja-Mierzicka zasiada w pierwszym rzędzie widowni, już do samego końca stamtąd właśnie obserwując sceniczne poczynania koleżanek i kolegów. Skoro jej inicjacja rodem z podziemi lub z drugiej strony lustra nie była ani trochę naznaczona dziecinnością, a treść jej snów nie była wcale niewinna, może bez obaw zasiąść wśród nas, obserwując ciąg dalszy swych onirycznych wizji zza bariery scenicznej rampy, ramy i konwencji.

I co? I bólu na wątpiach już dawno nie ma! Zniknął po paru minutach spektaklu, gdy nastąpiło emocjonalne, wysoce pozytywne „wciągnienie” widzów do świata z głębin króliczej nory. Okazało się przy tym, że Justyna Łagowska jest reżyserką pełną gębą i może spokojnie realizować swoje własne inscenizacje (może pokusi się wręcz kiedyś o swój autonomiczny, autorski teatr plastycznej wizji – w końcu chyba nie bez przyczyny drugim tekstem w programie Alicji… jest fragment szkicu Katarzyny Tokarskiej o „teatrze plastycznym”); że Michał Kmiecik to nie tylko twórca zaangażowany, ale i wysokiej klasy dramaturg-adaptator, że Robert Piernikowski potrafi świetnie wkomponować swą muzykę w odjazdowo-oniryczno-młodzieżową atmosferę widowiska Łagowskiej, że gnieźnieńscy aktorzy i aktorki potrafią swobodnie udźwignąć kolejną zaproponowaną im konwencję gry, rozwijając konsekwentnie swój potencjał… I że Teatr im. Fredry ma wzorcową wręcz propozycję teatralną dla młodzieży – wyczyn w Polsce prawie-że-nieprawdopodobny!

A na sam koniec, kiedy już ucichły oklaski, kiedy aktorzy zniknęli ze sceny, kiedy pustoszała sala, stwierdziłem, że warto sobie teraz właśnie, na początku lata, po sezonie uświadomić, iż dokładnie wszystkie gnieźnieńskie premiery mijającego sezonu utrzymały wysoki poziom artystyczny! Nie było żadnego gniotu, żadnej skuchy, żadnej obsuwy, a zdarzyło się za to wiele ciekawych odkryć repertuarowych, wiele wzruszeń, refleksji, wiele pozytywnych wrażeń – warto ten prosty fakt po prostu odnotować, a komu trzeba – pogratulować.

15-07-2015

 

Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
Michał Kmiecik
Alicja. Pod żadnym pozorem nie idź tam
inspirowany powieścią Lewisa Carrolla
reżyseria i scenografia: Justyna Łagowska
muzyka: Robert Piernikowski
obsada: Katarzyna Kalinowska, Rozalia Mierzicka (gościnnie), Dominika Lichy (gościnnie), Michalina Rodak, Iwona Sapa, Paweł Dobek, Bogdan Ferenc, Maciej Hązła, Wojciech Kalinowski,
Wojciech Siedlecki
premiera: 27.06.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: