AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Proszę mnie ukarać!

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Fot. Krzysztof Bieliński  

„Zapewniamy państwa że będzie lekko łatwo i przyjemnie. Oczywiście z pewną dozą zmuszania do refleksji zadumy ale bez przesady. Bo to przecież nie studia podyplomowe przecież nie »Jeden z dziesięciu« przecież bez przesady” (we wszystkich cytatach zachowałem autorską ortografię i interpunkcję). Skoro o tym wszystkim zapewnia pan w złotych spodniach i z długim czerwonym płaszczem za plecami, a do tego nazywa siebie Złotówką – trudno się nie skusić.

Jednakże z deklaracjami na początku spektaklu trzeba być ostrożnym. I to bardzo. Jak pokazuje praktyka życia społecznego, najdobitniej może w swym wymiarze politycznym, wciąż wierzymy obiecankom i wciąż bywa nam przykro, gdy okazuje się, że to były tylko przysłowiowe cacanki. W wypadku reżyserskiego debiutu Jędrzeja Piaskowskiego owo pragnienie spełnienia obietnic przybrało doprawdy kuriozalną formę. Na samym początku przedstawienia walczący ze sznurem od mikrofonu Łukasz Wójcik (wspomniana Złotówka) przekonuje, że „do teatru nie wchodzi się bezkarnie”. Opuszczając więc widownię, byłem nieźle zawiedzony, bo nagle poczułem zupełną, bezczelną i wszechogarniającą bezkarność. W ślad za nią przyszedł narastający masochistyczny zapał. Przepraszam, tak nie może być! Proszę mnie natychmiast porządnie ukarać! Może nie w stylu Pięćdziesięciu twarzy Greya, nie wspominając już o pewnym szanownym francuskim markizie, ale ukarać jakoś tak artystyczno-teatralnie. W duchu Melpomeny czy Polihymnii. Żądam dobrego metafizycznego kopniaka w… dumę czy chociażby malusieńkiego, lecz siarczystego egzystencjalnego policzka. Obiecuję od razu nadstawić drugi. Próżne utyskiwania. Bezkarność i już! A przecież próbowałem dostosować się do wszystkich padających ze sceny poleceń. Wstępu, zgodnie ze wskazaniami, słuchałem „z przymrużeniem że tak powiem”. Cóż zrobić, jeżeli tempo przedstawienia, muzyka i ogólna atmosfera coraz bardziej mnie w tym przymrużeniu pogrążały.

W tym czasie, zapomniawszy o „całym bożym internecie”, wędrujemy do krainy Fantazji, gdzie towarzyszyć nam będzie „drużyna wybrańców” w zestawie: Złotówka, Atreju z The Neverending Story (Łukasz Schmidt), prezes Klaudiusz (Leszek Malec), Kabareton (Grażyna Misiorowska), Syrenka (Maciej Namysło), Mała Syrenka (Ewa Wyszomirska) i Violetta (Sylwia Zmitrowicz). No i, rzecz jasna, nie obeszło się bez Wiedźmina, prawdziwego polskiego bohatera, który będąc niestety odwróconą plecami lalką przesiedział bez ruchu przez cały spektakl. Najprawdopodobniej dlatego, że nikt nie odważył się go zagrać.

Do kompletu dla tych dzielnych mężów Justyna Elminowska stworzyła przestrzeń przypominającą zarazem arenę cyrku oraz scenę koncertową. Wszystko takie trochę retro, chociaż niezbyt zwracające na siebie uwagę. Setki wiszących figurek panny symbolizującej dożynki na przemian z pozłacanymi statuetkami Oscara tworzą tylko pewną ramę, otoczkę i atmosferę. Nie przeszkadzają, ale i nie pomagają aktorom w kolejnych numerach. Piszę o numerach, ponieważ spektakl rozpada się na poszczególne małe wystąpienia, minispektakle czy ekspresyjne monologi wypowiadane wprost do widowni. Wszystko to da się swobodnie tasować i układać w dowolnej kolejności. A zważywszy na ogólnie panujący w spektaklu ponury nastrój catastrophe in progress, wychodzi z tego niezbyt wesoły zlot kabaretów połączony z koncertem życzeń dla osób, które nic już sobie nie życzą.

Dowiadujemy się, że wszyscy się tu zebrali, żeby ratować umierającą Polską Piosenkę. Jest ciężko chora i kona w kąciku sceny na szpitalnym łóżku. Jednak owo ratowanie znów pozostaje tylko w sferze deklaracji. Wydaje się, że losy „honorowej cesarzowej Polski” prawie nikogo tu nie obchodzą. Prezes Klaudiusz, jak to prezes, chce kupować-inwestować, obniżać koszty, ewentualnie wziąć Polską Piosenkę pod opiekę w zamian za drobne przyjemności o mocnym zabarwieniu seksualnym. Atreju, „chory na Sartre’a” czy inną dolegliwość egzystencjalno-metafizyczną, siedząc w jakimś ruchomym plastikowym akwarium, ciągle gawędzi o wszystkożernej nicości i granicach fantazji. Jego przeintelektualizowane dywagacje wspomniany wyżej prezes wynagradza wrzątkiem wylewanym wprost z czajnika na czuprynę lekkomyślnego chłopca. Natomiast wyskakujący co jakiś czas na scenę Kabareton w ogóle narzeka, że Polskiej Piosenki, chociaż akurat nie umiera, już dawno należałoby się pozbyć! Zakatrupić jak najszybciej!

Violetta, czyli Violetta Villas, a właściwie Czesława Maria Gospodarek z domu Cieślak, ubrana w surrealistyczną balową sukienkę z tłumem kolorowych maskotek, na pewno nikogo nie uratuje, albowiem sama tonie w personalnym bagnie niespełnienia i rozpaczy. „Głos ery atomowej” i „biały kruk wokalistyki światowej” wygląda, jak gdyby przed chwilą wyciągnięto ją z jakiegoś mrocznego poddasza, gdzie przez lata liniała jak pies i zachłannie zbierała na sobie kurz. Thank you. Yes. Very nice. Uśmiecha się na siłę. Ale tylko przez chwilę. Wkrótce przyjdzie czas na strzelanie w widzów nieprzyjemnymi pytaniami typu: „Kto z nas nie był choć raz Violettą Villas?”.  

W połowie spektaklu coraz częściej doskwierało mi uczucie, że gdzieś już to wszystko widziałem. Dokładnie na tej samej scenie. Bo stand up przebranego za gofra Kabaretonu na temat edukacji bardzo przypomina podobny popis z zeszłorocznego Wesela. Tak samo jak postać prezesa Klaudiusza podobna jest do snującego się po scenie Stańczyka z tegoż przedstawienia. Tylko że pierwszy był wpatrzony w gazetę, a drugi w tablet. Mała Syrenka w wykonaniu Ewy Wyszomirskiej niezbyt różni się od Puka ze Snu nocy letniej. Natomiast personifikacja Polskiej Piosenki wydaje się żywcem wzięta z Alicji po drugiej stronie. Półprzytomna, zagubiona, niepanująca nad własnym ciałem, schorowana, walcząca z popędami i odruchami Alicja – to doprawdy mógłby być świetny symbol kondycji polskiej piosenki. Czymże, jeżeli nie krainą czarów, jest ten pogardzany przez wszystkich i przez wszystkich podziwiany show biznes? Poza tym też znajduje się po drugiej stronie lustra, tego, co zwie się telewizorem.

Jak widać wieńców i trumien na składzie współczesnej sztuki zostało jeszcze zbyt wiele, a więc zabawa w hospicjum będzie trwała. Będą nas nieustannie przekonywać, że wszystko umiera i kona, a Europa i świat schodzą na psy. Zaczynam odnosić wrażenie, że w naszych czasach trzeba mieć prawdziwą odwagę, żeby coś otwarcie pochwalić. Natomiast propagowanie jakiegoś optymizmu opierającego się na rozsądnej argumentacji można w ogóle uznać za prawdziwy akt artystycznego i obywatelskiego bohaterstwa. Lecz namawiać na podobne wyczyny nie mam prawa. Ale uważam, że można pójść innym tropem. Nie podlewając ogródka prawicowego katastrofizmu. Dla odmiany chociażby wykpić tych wszystkich, co z zadziwiającą zachłannością oddają się tej perfidnej formie nekrofilii i uśmiercają wszystko, co im w rękę wpadnie. No i można kogoś rzeczywiście ukarać. Nawet widzów. Tylko porządnie! 

23-10-2015

 

Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Mateusz Pakuła
Dożynki Polskiej Piosenki
reżyseria: Jędrzej Piaskowski
dramaturgia: Mateusz Pakuła
scenografia: Justyna Elminowska
muzyka: Michał Siwak
obsada: Łukasz Wójcik, Łukasz Schmidt, Leszek Malec, Judyta Paradzińska, Grażyna Misiorowska, Maciej Namysło, Ewa Wyszomirska, Sylwia Zmitrowicz
premiera: 26.09.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Ania
    Ania 2015-12-03   20:47:49
    Cytuj

    Też to już widziałam. Tylko w dużo lepszej wersji. Ta jest bardzo słaba.