AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Proszę podnieść rękę

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
 

Szalone nożyczki w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu są doprawdy szalone. Tomaszowi Koninie udało się zaprosić widzów do interaktywnej zabawy, tylko że jest to raczej entertainment na miarę współczesnej telewizji niż teatru. I jak to często bywa z jedenastą muzą, kiedy z dowcipów, anegdotek i śmiesznych grymasów opadnie już konfetti, okaże się, że to tylko zabawa dla zabawy. Bo mimo odpowiedniego poziomu autoironii w opolskim spektaklu wciąż ślizgaliśmy się po powierzchni stereotypów i gdzieś zasłyszanych kawałów.

Sztuka Paula Pörtnera w kształcie, który nadali jej Bruce Jordan i Marilyn Abrams, jeszcze w 1997 roku trafiała do Księgi Rekordów Guinnessa jako najdłużej grana (poza musicalami) na scenach amerykańskich. Obecnie ma już za sobą pół wieku historii i ponad pięćdziesiąt tysięcy spektakli na całym świecie. Spora część tej historii dotyczy też sceny polskiej. W rzeczy samej, trudno by znaleźć jakieś większe miasto, w którym Szalone nożyczki nie byłyby kiedyś wystawiane. Teatr Kwadrat w Warszawie z powodzeniem robi to przez ostatnie piętnaście lat i raczej nie zamierza w krótkim czasie ze swego hitu zrezygnować. Marcin Sławiński zrobił wersje tego spektaklu w Kaliszu, Łodzi, Krakowie, a trzy lata temu i w Rzeszowie, gdzie Szalone nożyczki wciąż zapełniają widownię. Pod względem popularności wśród widzów mogą śmiało konkurować z Mayday Raya Cooneya. Więc trudno się dziwić, że swój jubileuszowy, czterdziesty sezon artystyczny opolski teatr postanowił wzbogacić o prawie stuprocentowy frekwencyjny przebój. I kto inny miałby podjąć się tego zadania, jeżeli nie dyrektor naczelny i artystyczny?

Być może Tomasz Konina pomyślał tak: „Cóż najbardziej odstrasza szerszego widza od teatru? Czyż nie hermetyczny język, awangardowa estetyka i nieznajomość scenicznej konwencji?”. A potem na pewno zapytał czy może nie zapytał: „Jak by ten węzeł gordyjski rozwiązać?”. No i postanowił go przeciąć błyszczącym mieczem TV. Bo jeżeli ten „masowy widz” jest z czymś obeznany, jeżeli w czymś jak ryba w wodzie pływa, to chyba w morzu programów telewizji. Reżyser postanowił więc zmiksować kilka gatunków telewizyjnych naraz.

Przez pierwsze pół godziny przedstawienia oglądamy najprawdziwszy sitcom. Tylko że na scenie. Odcinek sto dwudziesty pierwszy albo póki co pilot serii. Nieważne… Budżet przedsięwzięcia najprawdopodobniej jest mizerny, więc cała akcja rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, dokładniej w opolskim salonie fryzjerskim o finezyjnej nazwie „Szalone nożyczki”. Jak podejrzewam, taką nazwę mógłby mieć i sam serial. Właścicielem owego salonu jest niejaki Antonio (Łukasz Schmidt) czy raczej Antuan, bo każdy dobrze wie, że mężczyzna fryzjer, przepraszam, zwracam honor – stylista, po prostu musi być gejem. Nie ma innej opcji. A każdy gej, tego też nas nauczono, zachowuje się jak ciota. (A męscy Richard Chamberlain czy George Michael? – nie, nie słyszeliśmy…). Jak już powiedziałem, wszystko tu opiera się o stereotypy. Żeby było zrozumiale – Przez pierwsze pół godziny przedstawienia oglądamy najprawdziwszy sitcom. inspektor, który wkrótce przybędzie do salonu fryzjerskiego, ma na nazwisko Kowalewski. I tak z całym spektaklem. Nie Kowalski, ale Kowalewski. Na początek mamy kilka kawałów o gulaszu z kminkiem, o M jak miłość i dialogi typu: „Jak pani to wytrzymuje? – Biorę prozak”. Łukasz Schmidt bez wątpienia jest główną gwiazdą tego spektaklu. Antuanowi buzia się nie zamyka. Jeżeli nie mówi, nie wzdycha, nie puszcza oczka, to śpiewa nieśmiertelny szlagier: „Jakie życie, taka śmierć – nie dziwi nic/ Jaka zdrada, taki gniew – nie dziwi nic”. No i nas też nic nie dziwi, bo nic szczególnego się nie dzieje. Klienci czekają na swoją kolej. Ktoś wychodzi na papierosa albo przestawić samochód. Mamy czas, żeby się dokładniej rozejrzeć po wnętrzu. Oko widza ślizga się po fioletowych ścianach, licznych zwierciadłach, lusterkach, krzesłach, dużych obrazach modeli i modelek o perfekcyjnie wystylizowanych fryzurach. Salon jak salon. Znowuż – nic szczególnego. Zresztą odpowiedzialna za scenografię Joanna Jaśko-Sroka, zaprzeczając jakby tytułowi sztuki, nie miała gdzie zaszaleć. Przecież to serial, a nie Opowieści z Narnii, do których wcześniej stworzyła fantastyczne kostiumy. 

W tej miłej, lekkiej atmosferze towarzyskich pogaduszek poznajemy kolejnych bohaterów tego kryminału, bo za chwilę się okaże, że to nie sitcom, a jednak kryminał. Przynajmniej na kolejne pół godziny, dopóki nie skręci na szosę telenoweli. Więc mamy przyszłych podejrzanych w postaci: handlarza antykami Edwarda Wurzela (Bartosz Dziedzic), żony posła, który nic nie robi, bo przecież jest posłem – Helenę Dąbek (Arleta Los-Pławszewska) oraz współpracowniczki salonu, Barbary Markowskiej (Grażyna Rogowska). Jeszcze jedna postać, niezbędna dla jakiejkolwiek kryminalnej intrygi, czyli postać ofiary. Jest nią niejaka Izabela Czerny, w przeszłości słynna pianistka, obecnie zaś starsza pani o niespełnionych ambicjach i wyraźnym braku towarzystwa. Tego dowiadujemy się ze słów Antuana i Barbary, bo sama artystka na scenie się nie pojawia. Od czasu do czasu ją słyszymy, a raczej słyszymy fragmenty z Chopina w jej wykonaniu. Później dowiadujemy się, że były to tylko nagrania, a tak naprawdę szacowna staruszka od dawna leży w kałuży własnej krwi.

Jak już powiedziałem, Szalone nożyczki są pierwszym w historii opolskiego teatru przedstawieniem interaktywnym: „czworo podejrzanych i cała sala świadków”. Więc to od widzów tak naprawdę zależy, w którą stronę pójdzie śledztwo. Najpierw pomagamy odtworzyć kolejność wydarzeń, przypominając sobie, kto i co robił. Wystarczy podnieść rękę, żeby zgłosić swój sprzeciw wobec każdej manipulacji lub wyraźnego zafałszowania obrazu zdarzeń. Przy życzliwym nastawieniu widowni i dobrym humorze wszyscy mają z tego niezły ubaw. Aktorzy czasami nie mogą powstrzymać się od śmiechu. Szczególnie, kiedy dochodzi do pytań, bo tu dopiero odkrywa się pole do popisu ze strony widowni. Każdy sobie siedzi i prowadzi prywatne dochodzenie. Porównuje, analizuje, modeluje. Ja bym przy wejściu rozdawał jeszcze czapki Sherlocka Holmesa lub sztuczne wąsy Herkulesa Poirot. Przynajmniej przed spektaklem sylwestrowym. Byłoby zabawniej. Bo przecież tylko o czystą zabawę chodzi i cała ta kryminalna łamigłówka tak naprawdę żadnego rozwiązania nie ma. Albo inaczej – każde rozwiązanie jest dobre, wystarczy tylko, żeby większość z widzów za nim zagłosowała. No tak. Można poczuć się nieco oszukanym. Nieznośna lekkość demokracji w działaniu.

19-11-2014

 

Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Paul Pörtner
współpraca: Bruce Jordan i Marylin Abrams
Szalone nożyczki
przekład: Elżbieta Woźniak
reżyseria: Tomasz Konina
scenografia: Joanna Jaśko-Sroka
obsada: Arleta Los-Pławszewska, Sylwia Zmitrowicz/ Grażyna Rogowska, Bartosz Dziedzic, Maciej Namysło, Łukasz Schmidt, Krzysztof Wrona
premiera: 15.11.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: