Smutna komedia?
Sceniczny, miejscami nad wyraz brutalny świat Levina po raz kolejny został oswojony w teatrze. Pokochany przez nas i wchłonięty. Sam jakoś nie kąsa. Nie uwiera. Nie boli.
Wszystko na opak, wszystko nie tak! – z początku ciśnie się na usta podczas oglądania spektaklu Piotra Szczerskiego, który sięgnął po sztukę Jakiś i Pupcze, smutną komedię Hanocha Levina, słynnego izraelskiego dramatopisarza, duchowego brata Samuela Becketta. I nie może być inaczej. Bo choć Levin, a za nim Szczerski opowiada historię niby miłosną, już na wstępie wypadałoby raczej porzucić myśl o magicznych uniesieniach i metafizycznych wzlotach. W Jakisiu i Pupcze Levin bezlitośnie odziera mit miłości (zwłaszcza fizycznej) z grubej warstwy poezji, jaka wokół niego narosła. Drogę ku osiągnięciu człowieczej pełni uzyskiwanej w akcie zjednoczenia dwóch dusz demaskuje jako mozolny, okraszony cierpieniem trud, podszyty przemożnym strachem przed samotnością. I podejmowany w imię osiągnięcia celu o wiele bardziej pragmatycznego: wypełnienia ludzkiego przeznaczenia ze starej, dobrze znanej sentencji biblijnej: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. „Przeklinaj i rżnij!” – cyniczne słowa jednego z bohaterów mogłyby znakomicie posłużyć za motto tej śmiesznej i zarazem bardzo gorzkiej sztuki. Czy równie dosadnie wybrzmiewają one w spektaklu kieleckiego teatru?
„Jestem samotny. Jestem nieszczęśliwy. Odchodzę od zmysłów. Płonę. Nie mam kobiety – bo od stóp do głów jestem brzydki – i nie mam pieniędzy, które zakryłyby moją brzydotę” – mówi monotonnym, metalicznym głosem niepozorny chłopak Jakiś Huszpisz (Dawid Żłobiński) w pierwszej scenie spektaklu. Zawzięcie utyskuje na swój los siedząc w kucki, skulony. Ton jego głosu stopniowo się zmienia, tempo wypowiedzi narasta, czemu wtórują niespokojne dźwięki muzyki Zygmunta Koniecznego, ilustrujące również pozostałe sceny przedstawienia. Choć Jakiś chętny jest do żeniaczki, od dawna „dymi mu się ze spodni”, to zważywszy na jego „warunki” szanse na znalezienie partnerki i spłodzenie potomstwa są raczej marne. Na duchu podtrzymują go rodzice (Marcin Brykczyński, Teresa Bielińska). W końcu sami przeszli już tę drogę: dopełnili godowego rytuału, czego owocem brzydki Jakiś. Żona była kwaśna, ale On-Huszpisz zacisnął zęby, zamknął oczy i, jak sam nam wyznaje, po prostu jej „wsadził”. Stało się.
W kieleckim spektaklu absurd goni absurd.W spektaklu Szczerskiego rodzice spieszący na ratunek synowi udają się na kolejowy dworzec. Drzwi, centralny element scenografii, które jeszcze przed chwilą skrywały tajemnice ich małżeńskiej alkowy, umożliwiają umowne przejście do dworcowej poczekalni. Tam czeka na nich niecierpliwie przebierając nogami swat Leibech (Mirosław Bieliński): typ obrotny, z walizeczką, wiecznie uśmiechnięty, choć szczerze nie lubiący ludzi. Nie ma takiej pary, której by nie skojarzył, choć, trzeba przyznać, że „targowisko pożądania”, którym zarządza w spektaklu, przedstawia się mizernie. Towary, jakimi „handluje”, są dość wątpliwej jakości. Jednym z nich jest Pupcze Chrupcze (Zuzanna Wierzbińska), szpetna ruda dziewczyna z policzkami w kolorze marchewki, płonąca z pożądania niczym nafta. Jej chuć ukazana na początku spektaklu, kiedy bezlitośnie ugniata ciasto, wyobrażając sobie przyszłego kochanka, gasi stanowczo matka (Ewa Józefczyk), z impetem chlustając na nią z wiadra zimną wodą.
Jakiś i Pupcze – wymarzona para! Oboje przeciętni, podobnie brzydcy i, co najważniejsze, chętni. Ale misternie zaplanowana transakcja małżeńska Leibecha dochodzi do skutku nie bez przeszkód. W strugach deszczu pod parasolami stoją na scenie dwie rodziny. Spotykają się po raz pierwszy i doznają przemożnego zawodu. Po odsłonięciu ostatniej z niezliczonej liczby szmat kryjących twarz Pupcze Jakiś, miast w ramiona dziewczyny, zemdlały z obrzydzenia, osuwa się w ramiona strapionych rodziców. Oblicze wybranki tak go „onieśmiela”, że nie może się przemóc. Do podjęcia decyzji o ożenku skłania go dopiero sprytny fortel Leibecha. Niemal z podziemi wyciąga on konkurenta, który staje w szranki o rękę Pupcze – Turkwelta (Jerzy Sitarz), starca na wózku, z demencją. Pupcze-Wierzbińska, wożąc go ostentacyjnie przed nosem Jakisia i kręcąc przy tym pupą, obnaża kilkakrotnie pierś. Gest okazuje się brzemienny w skutki dla obu: Turkwelt z nadmiaru niezdrowych emocji umiera, a Jakiś, choć dalej zbrzydzony, w końcu się jej oświadcza.
W kieleckim spektaklu absurd goni absurd. Ruchy aktorów o lekko pobielonych twarzach, kreślone grubą kreską, wypreparowane z realiów codzienności, automatycznie przywołują na myśl nieco zużytą konwencję (post)beckettowskich przedstawień czy antykwaryczną estetykę starszych spektakli Berliner Ensemble. Ewidentna hermetyczność scenicznego świata, płynąca z osadzenia sztuki Levina w powyższych kontekstach teatralnych, podobnie jak nadmierne eksponowanie elementów groteski i czarnego humoru uniemożliwiają wybrzmienie jej gorzkim, ociężałym słowom. W miarę jak sceniczny świat oddala się od nas, znika również ryzyko dotknięcia żywego mięsa tkwiącego w scenicznych dialogach, skrywających wzajemną damsko-męską pogardę, a także żal. Więcej! – pewną złość z powodu bezradności wobec ludzkiej kondycji, podszytej fizjologiczną mizerią. Paradoksalnie kielecki spektakl pozbawia się (również fizycznie!) całej sfery cielesności i fizjologii, o jakiej usilnie próbuje opowiedzieć: nie dotyka naszych ciał, nie porusza intelektualnie. I tak mijają kolejne kwadranse spektaklu, które przybliżają nas do happy endu w postaci wzwodu. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Po ceremonii zaślubin, na której obie rodziny przypominają bardziej kondukt żałobny niż orszak weselny – co z radością zauważa Grabarz (Edward Janaszek), przemierzający ze zwłokami Turkwelta scenę w tym samym czasie – nadchodzi wreszcie upragniona chwila intymnego spotkania nowożeńców. Młodzi siedzą na małżeńskim łóżku niczym skazańcy: Pupcze nuci smutną piosenkę, Jakiś naprawdę stara się podniecić, ale ciągle mu nie wychodzi, mimo że Pupcze zakrywa twarz kołdrą i życzliwie nakłania go do fantazjowania na temat innych kobiet. Dzięki brawurowej grze aktorów to bez wątpienia jedna z najzabawniejszych scen spektaklu, celnie oddająca czarny humor Levina przepełniający sztukę.
Z teatru wychodzimy ukojeni, uspokojeni, zadowoleni. Zatem próżny trud, wskazówka nadal pokazuje godzinę szóstą: penis, „pieszczotliwie” nazywany przez Pupcze „policą”, nie staje. Nie zraża to jednak rodzin młodej pary, podsłuchujących za drzwiami alkowy. I nadal pomagają im dopiąć celu: szwagier (Krzysztof Grabowski) jest nawet skłonny jest „potrzymać” Jakisiowi. Wspierają ich śpiewem, nucąc donośnie pod drzwiami: „Naprzód, kawalerio, w słusznej naszej sprawie/(…)Flagę podniesiemy, maszt na sztorc trzymamy”, a kiedy śpiew zawodzi – czynem. Podchwytują pomysł szwagra i zabierają Jakisia do prostytutki Forsedes (Joanna Kasperek). Ale rezultat eskapady – marny, bo młody mąż najwyraźniej do przełamania impotencji potrzebuje odpowiedniego nastroju. Wyraźnie nie służy mu spoglądanie na starawą, wulgarną (choć jak się okazuje bardzo wrażliwą) prostytutkę. Fiaskiem kończy się jej nerwowe (umowne oczywiście) potrząsanie jego członkiem. A także wizyta u pięknej księżniczki, Szampinje-Szandilje (Dagna Dywicka). Przejęta losem młodej pary, wysyła do niej swego szambelana Trompelaza (Edward Janaszek), sprowadza ją wraz z krewnymi do pałacu. Nawet ona przez chwilę kręci przed Jakisiem pupą, próbuje go podniecić. Kolejny raz wszystko na nic, bowiem policę Jakisia zbyt onieśmiela majestat księżniczki.
W tej ogólnej ukazanej na scenie beznadziei w końcu zdarza się cud. Po wycieńczającej podróży obie rodziny kładą się spać. Jakiś leży obok Pupcze i śni. I w tym śnie między młodymi nareszcie dochodzi do fizycznego zbliżenia. Rankiem zadowoleni, dumni, chwalą się przeszczęśliwym rodzicom. Zanim ich sylwetki znikną za oparami mgły rozpylanej na scenie, kierują jeszcze parę słów bezpośrednio w naszą stronę: „Choć wszystko wokół jest paskudne/Miło było być tu z wami (…)/Zapamiętajcie nas – jeśli możecie – /Piękniejszymi, niż my siebie oceniamy”.
Faktycznie, wychodząc ze spektaklu Szczerskiego nie sposób źle myśleć o postaciach Levina kreowanych przez kieleckich aktorów. (Zwłaszcza że dymna zasłona w zakończeniu jakoś machinalnie kojarzy się z dymem pieców krematoryjnych, nachalnie kieruje naszą pamięć w stronę Holocaustu). Trudno nie polubić dwóch rodzin (zwłaszcza dobrotliwej pani Huszpisz), z tak wielkim oddaniem służących radą i otuchą swoim dzieciom wkraczającym w dorosłe życie (pal licho, że przekreślone już na początku, a jego kolejne etapy znaczyć będą trud, znój, cierpienie i permanentne niezaspokojenie wewnętrznych pragnień). Nie sposób również nie okazać sympatii młodej parze, Jakisiowi i Pupcze: młodzieniec powtarza przecież nieustannie, że dostrzega wnętrze swojej żony (wcześniej nazwał ją szmatą); niestety, w sprawach seksu to nie on ma głos decydujący, lecz jego polica. Smutna Pupcze – przez cały spektakl snująca się po scenie bezradnie, zgarbiona, przybita, z rękami bezwładnie opuszczonymi wzdłuż tułowia – znosi wszystko dzielnie. Więcej – życzliwie wspiera męża i broni go przed pomówieniami o impotencję: w końcu nie jego wina, że przy brzydkiej mu nie staje. Zadziwia ta gromka pochwała kobiecej uległości i wycofania w spektaklu Szczerskiego, naprawdę zadziwia.
Teatralny świat Levina – cyniczny, kipiący wulgarnością (zwłaszcza na kartach tej sztuki!), poczuciem beznadziei i smutkiem, choć okraszonym sporą dawką czarnego humoru (nieraz bardzo ciężkiego, lecz jakże trafnego!) zyskuje w kieleckim spektaklu na wskroś sympatyczne oblicze, wydaje się jednak nieco przypudrowany, upiększony, może aż nazbyt. Bije z niego pokora wobec zmarnowanego (już na wstępie) ludzkiego życia, które, jak to u Levina bywa, nieuchronnie staje się zakładnikiem ciała, a wraz z nim: pożądania, zwierzęcych instynktów, bezlitosnej fizjologii – upływającego czasu (strachu przed samotnością) i pustego portfela. Naszego pozytywnego wrażenia doznanego w kontakcie ze scenicznym światem nie zmieniają bezpośrednie zwroty aktorów do publiczności, przełamujące iluzję sceniczną z końcem kolejnych aktów sztuki, kiedy uwaga widza skierowana zostaje wprost na „nasze podwórko”, gdzie być może sprawy mają się podobnie (czyli dobrze?). Kąśliwe komentarze nie bolą, nie wytrącają z równowagi, nie zawstydzają: z teatru wychodzimy ukojeni, uspokojeni, zadowoleni. W ostatecznym rozrachunku smutna komedia wcale nie jest smutna. Jest pogodna. Sceniczny, miejscami nad wyraz brutalny świat Levina po raz kolejny został oswojony w teatrze. Pokochany przez nas i wchłonięty. Sam jakoś nie kąsa. Nie uwiera. Nie boli. Podobnie jak nasz własny. Powiem trochę przekornie: szkoda.
24-1-2014
Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
Hanoch Levin
Jakiś i Pupcze
przekład: Ela Sidi
inscenizacja i reżyseria: Piotr Szczerski
współpraca: Jerzy Sitarz
scenografia: Hanna Szymczak
muzyka: Zygmunt Konieczny
ruch sceniczny: Małgorzata Ziółkowska
obsada: Dawid Żłobiński, Marcin Brykczyński, Teresa Bielińska, Zuzanna Wierzbińska, Janusz Głogowski, Ewa Józefczyk, Krzysztof Grabowski, Mirosław Bieliński, Joanna Kasperek, Edward Janaszek, Jerzy Sitarz, Dagna Dywicka, Artur Słaboń, Ewelina Gronowska
premiera: 18.01.2014
Czy w recenzji koniecznie trzeba streszczać całą fabułę, podawać zakończenie i wyjaśniać każdy krok aktorów na scenie? I odbierać w ten sposób widzowi przyjemność ze śledzenia akcji? Czy to jest analiza tekstu czy ocena spektaklu? To już kolejny tekst na tej stronie, w którym autor "recenzji" streszcza całą sztukę i opowiada z detalami o spektaklu. Po co? Nie warto czytać takich "recenzji". Z poważaniem Z.