„W moim końcu jest mój początek”
Lśniąca czarna ścieżka. Rozpoczyna się w głębi sceny, kończy na wysokości pierwszych rzędów widowni Dużej Sali. Fragment drogi? Linia graniczna? „Świat jest przepaścią, kto się w przepaść rzucił,/ Może nigdy nie wrócić”.
To fragment z Marii Stuart. Ale nie tej autorstwa Fryderyka Schillera, którą dla Teatru Wybrzeże wyreżyserował Adama Nalepa i która otworzyła najnowszy sezon gdańskiej sceny. Siedząc na widowni Dużej Sali i spoglądając na minimalistyczną, czarno-białą scenografię Macieja Chojnackiego, myślałam o Marii Stuart Juliusza Słowackiego. Bo przecinającej scenę lśniącej czarnej ścieżce bardzo blisko jest do przepaści, w którą Słowacki kazał spoglądać szkockiej królowej, jej sprzymierzeńcom i wrogom. Schiller w swym dramacie tej otchłani tak nie akcentował. Jednak Adam Nalepa dostrzegł ją bardzo wyraźnie.
Po monumentalnych, rozbuchanych inscenizacyjnie Czarownicach z Salem, najnowszy spektakl Nalepy prezentuje się wręcz skromnie. Bliżej mu do zrealizowanego przed laty w Teatrze Wybrzeże Kamienia Mariusa von Mayenburga czy offowych produkcji Fundacji Teatru BOTO – minimalistycznych, skupionych niemal wyłącznie na aktorstwie i tekście spektaklach, które stanowią mniej znany obszar twórczości reżysera. Zabiegi deziluzyjne, szwy i pęknięcia, które obnażają teatralną machinę – stały element wszystkich dzieł Nalepy, zarówno tych widowiskowych, jak i tych kameralnych, dochodzi do głosu także i tu, w Marii Stuart. Rzeczywistość, w którą wpisana jest linia fabularna spektaklu, jest w najnowszym dziele Nalepy jedynie naszkicowana i od początku dominuje wrażenie, że stanowi ona przestrzeń otwartą, laboratoryjną. Znaczeniowa gęstość i wynikająca z niej wielość interpretacyjna Marii Stuart budowana jest tutaj przez skomplikowaną siatkę interpersonalnych zależności, w którą wpisani są bohaterowie. Tło dla ich działań ma charakter „roboczy” i pozbawiony sztywnych ram – Nalepa miesza przeszłość historycznych faktów z realiami dzisiejszego świata, dając tym samym do zrozumienia, że w pokazywanej przez niego konfrontacji dwóch władczyń najistotniejsze są mechanizmy. Te, które konstytuują i kierują skomplikowaną strukturą, opartą na hierarchicznej zasadzie władzy.
Świat w Marii Stuart usilnie dąży do semantycznej jednoznaczności, do uporządkowania i zdefiniowania poszczególnych swoich elementów. W otwierającym spektakl obrazie wyłaniający się z ciemności Melvil (Marzena Najnowszy spektakl Nalepy prezentuje się wręcz skromnie.Nieczuja-Urbańska) ustawia w centrum sceny czarne krzesło, na oparciu którego zapisuje białą kredą słowo „KRÓL”. Ten gest ma przynajmniej dwa znaczenia. Z jednej strony przedstawia określony schemat rzeczywistości, świat z podziałem na role, świat z wyraźnym centrum. Z drugiej jednak Melvil w roboczym kombinezonie ustanawia niejako przestrzeń eksperymentu, którego celem jest obnażenie wspomnianego schematu, zdekonstruowanie go i ujawnienie jego pozorności. Tu nic nie jest znaczeniowo pewne, słowa są złudne, powłoki nazw kryją sprzeczną wewnętrznie zawartość – zdaje się mówić gest Melvila.
Adam Nalepa prowadzi swoje przedstawienie zgodnie z chronologią dramatu Schillera, choć sam tekst jest tu poddany dość stanowczej redukcji. Reżyser wraz z dramaturgiem Jakubem Roszkowskim zrezygnowali z trzecioplanowych postaci, stylistycznych ozdobników, dokonali skrótów w obrębie wypowiadanych kwestii. Te zabiegi nie pozbawiły tekstu Marii Stuart znaczeniowego nasycenia, za to nadały mu bardziej surowy i dosadny kształt. Dzięki temu XIX-wieczny dramat zabrzmiał na gdańskiej scenie bardzo przejrzyście i bardzo współcześnie.
Po inicjalnej scenie z Melvilem następuje – zgodnie z duchem Schillera – ekspozycyjna część spektaklu, która dostarcza właściwie wszystkich informacji na temat zdarzeń już minionych, konstytuujących losy głównych bohaterek. Więziona od lat Maria Stuart (Dorota Kolak) stoi przed wizją nieuchronnej śmierci, wyrok na nią został wydany i czeka jedynie na przypieczętowanie. Podpis, który wyśle Marię na szafot, ma złożyć jej kuzynka Elżbieta (Katarzyna Figura), królowa Anglii.
Finał opowiadanej przez Nalepę historii znamy od samego początku. Maria Stuart zostanie zgładzona. Podpisanie wyroku śmierci na szkocką królową uczyni Elżbietę królobójczynią, ale umocni jej władzę w oczach świata. Ale w spektaklu Nalepy liczy się przede wszystkim to, co do finału prowadzi. Dlatego reżyser skrupulatnie bada – mechanizmy, emocje, przede wszystkim zaś ludzi, którzy budują świat wokół Marii i Elżbiety. Ta pierwsza wegetuje w zamku Amiasa Pauleta (Krzysztof Matuszewski), gdzie towarzyszy jej wierna służąca Hanna Kennedy (Justyna Bartoszewicz). Najbliższe otoczenie Elżbiety tworzą mężczyźni – Wilhelm Cecil (Cezary Rybiński), George Talbot (Zbigniew Olszewski), Robert Dudley (Mirosław Baka) oraz wierny sługa William Davison (Robert Ninkiewicz). Obie przestrzenie, więzienie Marii i dwór Elżbiety, przywodzą na myśl plan politycznego thrillera. Adam Nalepa korzysta z oszczędnych środków – atmosferę osaczenia, komunikacyjnej dwuznaczności i napięcia budują tu przede wszystkim słowa, wzmacniane przez stonowane, ale wyraźne gesty i spojrzenia. Reżyser bardzo dobitnie pokazuje iluzoryczność hierarchicznej struktury, w którą wpisane są losy królowych. Bardzo wymownie pokazuje też, że świat ten musi funkcjonować w oparciu o uporządkowany i nazwany schemat, który jednak jest powłoką dla fundamentów niejasnych i wieloznacznych. Co kryje się pod nazwą „KRÓL”? Suma pragnień, fantazmatów i lęków, tak zbiorowych, jak i indywidualnych. Na krótką chwilę Adam Nalepa sadza na czarnym krześle/tronie każdego ze swoich bohaterów. Każdy z nich inaczej celebruje ten moment – widzimy gesty przesiąknięte erotyką, agresją, nawet narcystyczne selfie. „KRÓL” okazuje się tu nie określoną, realną postacią, ale formą jestestwa, którą próbuje się narzucić zarówno Elżbiecie, jak i Marii. Pod pozorami uwielbienia, lojalności i oddania otoczenie Marii i Elżbiety dąży do wypełnienia nazwy „KRÓL” materią swoich nadziei. Takie są prawdziwe powody sprowadzenia francuskiego hrabiego de Bellievre (Jarosław Tyrański), spisku fanatycznego Mortimera (Piotr Witkowski) czy podwójnej gry Roberta Dudleya.
Tykanie metronomu, dokuczliwy dźwięk zepsutej świetlówki, ostre, rażące oczy światło – przestrzeń w scenografii Macieja Chojnackiego znakomicie oddaje wrażenie niepewności, zagrożenia i klaustrofobicznego wręcz osaczenia, które dominuje w spektaklu Nalepy. Największym paradoksem tego nieprzyjaznego świata jest jego centrum – Maria i Elżbieta. Dwa kobiece oblicza władcy, królowe, „Nowy Nalepa”, „inny Nalepa” – podsłuchałam po premierze Marii Stuart. które odpychają się i przyciągają jednocześnie, razem tworzą tożsamość skończoną, pełną, która jednak w takim właśnie kształcie istnieć nie może. Apogeum ścierania się tych dwóch sił, będące zarazem kulminacyjnym punktem spektaklu, wyrażone jest w scenie spotkania obu władczyń, konfrontacji, która w rzeczywistości historycznej nie miała miejsca. Żywiołowa, emanująca kobiecością Maria próbuje zawalczyć o swoje życie. Elżbieta odrzuca jej nasycony emocjami język. W tej najważniejszej w przedstawieniu scenie widać wyraźnie, że obie kobiety stoją na skraju egzystencjalnej przepaści. Maria nie godzi się na śmierć jako królowa, nie godzi się na nią również jako celebrujący życie człowiek. Elżbieta natomiast dokonuje wyboru – odrzuca swoją dotychczasową tożsamość, podszytą lękiem i zazdrością, odrzuca swoją naznaczoną kompleksami kobiecość. Przyjmuje rolę władcy. Kulminacyjna scena Marii Stuart pozbawiona jest inscenizacyjnych fajerwerków. Jej siła tkwi w znakomitym aktorstwie. Maria Doroty Kolak jest mariażem skrajnych emocji – żalu, rozczarowania, ale i bezwzględnego uwielbienia dla świata i życia oraz opierającej się racjonalizacji nadziei na ratunek. Elżbieta w wykonaniu Katarzyny Figury to postać rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku a pragnieniem wolności. Figura wpisała w swoją postać brzydotę i śmieszność, ale też i siłę tożsamości świadomie godzącej się na transgresję. Jej Elżbieta to szepty i wrzaski, to kostium królowej-marionetki, kobiece ciało przysłonięte sztywną suknią i brzydką peruką. Ale jej Elżbieta to także władca istniejący poza płcią, odrzucający „ludzkie” emocje i świadomy zniewolenia, które władzy zawsze towarzyszy.
„Nowy Nalepa”, „inny Nalepa” – podsłuchałam po premierze Marii Stuart. Owszem, widzowie przyzwyczajeni do efektownych widowisk, które na przestrzeni ostatnich lat Adam Nalepa realizował w Teatrze Wybrzeże, mogą być zdziwieni tym oszczędnym, kameralnym spektaklem. W moim przekonaniu rezygnacja z monumentalności zaznaczyła jedynie jeszcze silniej cechy teatru Nalepy – sztuki podporządkowanej przede wszystkim aktorowi, eksperymentującej w obrębie interpretacji, konstrukcji zawsze otwartej i mocno opartej na sile słowa. Minimalistyczna forma Marii Stuart nie oznacza tu odstąpienia od charakterystycznej dla Nalepy wielości narracyjnej. Wpisane w obręb spektaklu autokomentarze, ironizujące gesty, a nade wszystko sposób prowadzenia poszczególnych postaci – poszerza klasyczny tekst i uruchamia nowe dla niego konteksty. Wreszcie – tu, podobnie jak w poprzednich swoich spektaklach, Adam Nalepa sięga po wycinek określonego świata, cząstkę, która pozornie może się wydawać ukształtowaną już i skończoną. Ale w jego rękach uwidaczniają się wszystkie, nawet najdrobniejsze szwy i pęknięcia, które podają w wątpliwość wszelkie zdefiniowanie badanej struktury.
12-12-2014
galeria zdjęć Maria Stuart. reż. Adam Nalepa, Teatr Wybrzeże w Gdańsku ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Fryderyk Schiller
Maria Stuart
przekład: Jacek St. Buras
reżyseria: Adam Nalepa
dramaturgia: Jakub Roszkowski
scenografia i kostiumy: Maciej Chojnacki
muzyka: Stefan Wesołowski
obsada: Marzena Nieczuja-Urbańska, Justyna Bartoszewicz, Krzysztof Matuszewski, Dorota Kolak, Piotr Witkowski, Cezary Rybiński, Zbigniew Olszewski, Katarzyna Figura, Mirosław Baka, Jarosław Tyrański, Robert Ninkiewicz
premiera: 26.09.2014