Krzyżak z Kielcami
Rozmowa z Michałem Kotańskim, dyrektorem Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
Marcin Wasyluk: Z reżysera zmienia się pan w dyrektora. Obie te funkcje polegają na zarządzaniu ludźmi, jednak dyrektor teatru jest bardziej menadżerem. Jak się pan czuje w tej roli?
Michał Kotański: Wydawało mi się, że to są bliskie sobie role, ale teraz powoli odkrywam, że bycie dyrektorem teatru to jednak jest coś innego. W większym stopniu, niż się spodziewałem. Po objęciu Teatru im. Stefana Żeromskiego moje relacje z ludźmi tak w teatrze, jak i poza nim nieco się zmieniły. Spodziewałem się tego, ale mimo to przyglądam się temu ze zdziwieniem i rozbawieniem. To jest trochę gombrowiczowska sytuacja.
Spektrum działań dyrektora jest szersze. Muszę wymyślić plan artystyczny. Tu akurat doświadczenie reżyserskie ma szansę się przydać. Z drugiej strony zarządzam dużymi publicznymi pieniędzmi. W obliczu niedofinansowania kultury w Polsce jest to duża odpowiedzialność. Obecnie wiele działań dyrektora sprowadza się do walki o pieniądze. Są to negocjacje z władzami i sponsorami. Muszę też myśleć, jak medialnie sprzeda to, co się dzieje w teatrze (bo to też później przekłada się na pieniądze). Rządzenie teatrem to nie tylko zarządzanie zespołem artystycznym, ale także technicznym. To rozwiązywanie konfliktów, wyznaczanie kierunków. Więc na pewno jest to szersze pole działania.
Ma pan jakieś obawy po zderzeniu się z rzeczywistością?
Mój podstawowy ból w tej chwili to przede wszystkim brak czasu. Nie jestem w stanie odpisywać na wszystkie maile, zajmować się wszystkimi sprawami, które mam przed sobą, z taką uwagą, jak chciałbym. Musiałbym mieć dodatkowy sekretariat i dodatkowe na to pieniądze. Uczę się w tej chwili na nowo sztuki ustalania priorytetów. Rzeczywistość wymusza na mnie, żebym tak obsesyjnie nie kontrolował wszystkiego wokół siebie, bo kiedy jest się dyrektorem, nie da się tego fizycznie zrobić.
Jako reżyser kontroluje pan wszystko, co się dzieje? Wydawałoby się, że proces powstawania spektaklu dopuszcza sporo swobody i elastyczności. A czasem nawet spontaniczności.
Teatr jest tak naprawdę miejscem dosyć chaotycznym. To dzięki temu jest właśnie żywy. I dzięki temu jest miejscem na pewną zabawę i spotkanie z ludźmi. Tak, rzeczywiście jako reżyser pozwalam sobie na więcej chaosu. Dopiero w ostatniej fazie prób wskakuję na inny poziom i jestem bardziej zdecydowany. Czasami się usprawiedliwiam tym, że jest to przecież twórcze. W trakcie tworzenia spektaklu następuje jednak moment, kiedy wiem, że muszę być decyzyjny, niezależnie od tego, w jakiej jestem formie. Natomiast będąc dyrektorem, codziennie trzeba być decyzyjnym…
…i właśnie – jak z tym sobie pan radzi?
Trening czyni mistrza. Dyrektorem jestem od połowy listopada 2015 roku. Na początku miałem obawę, czy znajdę w sobie tyle przestrzeni na różnego rodzaju aktywności związane z dyrektorowaniem, ale myślę, że jest dobrze. Pomaga mi to, że dział administracyjny Teatru im. Stefana Żeromskiego, tak jak i dział techniczny, dosyć dobrze funkcjonuje. Dyrektor Piotr Szczerski wcześniej chorował, a teatr bez jego codziennej obecności dawał sobie radę. Nie mogę narzekać także na finanse teatru. Oczywiście mogłoby być o wiele lepiej, ale mam dosyć dobry kontakt z władzami. Nie ma w Kielcach napięć, które często występują w innych ośrodkach i które zabierają energię i uwagę z naprawdę ważnych rzeczy. Dzięki temu mam szansę, by płynnie wejść w mechanizm rządzenia teatrem, nie zatrzymując go i nie kierując w jakąś boczną uliczkę. Mam dobry kontakt z koordynacją pracy artystycznej, z działem finansowym. W pierwszych tygodniach urzędowania siedziałem w teatrze od dziewiątej rano do dwunastej w nocy, ale wspierany przez dobrze działającą strukturę teatralną. Nie wyobrażam sobie stawiania jej na nowo (jak dzieje się w niektórych teatrach targanych konfliktami wewnętrznymi).
Ma pan bardzo dobry punkt startu, jeśli chodzi o zespół. Rozmawiałem z aktorami jeszcze przed rozstrzygnięciem konkursu. Obserwowałem ich przerażone miny, gdy patrzyli na listę kandydatów. Oni stawiali na pana.
Do mnie też te informacje docierały. Chwilę wcześniej zrobiłem z nimi spektakl (Dzieje grzechu). Współpraca układała nam się dobrze. Mieliśmy szansę się poznać. To mi z pewnością pomogło. Bo co z tego, że teatr obejmie ktoś z doktoratem z zarządzania, jeśli nie potrafi komunikować się skutecznie z ludźmi. Co z tego, że przyjdzie ktoś ze świetnym programem, jeśli nie zna struktury i plany są zupełnie oderwane od możliwości teatru, miasta, zespołu.
W Kielcach zastał pan trudne warunki? Wciąż nieuregulowane są prawa własności budynku teatru…
Od listopada prawie co tydzień mam spotkania w tej sprawie. Cały czas negocjujemy. Już teraz udało się wiele. Ale jest jeszcze trochę do ustalenia. Mam nadzieję, że do końca roku te sprawy się wyjaśnią. Od tego zależy, czy będziemy mogli zrobić remont teatru, który jest niezbędny. Pula pieniędzy unijnych niedługo się skończy.
Nie ma idealnych teatrów, nie ma idealnych dyrektorów, nie ma idealnych zespołów. Są rzeczy, które chcę zmieniać. I to takie, których w Kielcach brakuje, a są już standardem w innych polskich teatrach. Identyfikacja wizualna, sposób komunikacji z młodymi widzami to wyzwania na najbliższy czas. Kielce się wyludniają. W większości miast – i to obserwuję w całej Polsce – młodzi ludzie wcale nie tak chętnie przychodzą do teatru. W działach promocji słyszę, że studenci przychodzą na premierę studencką, po kilku miesiącach proponuje się im przyjście na inny tytuł, a oni wtedy mówią: „Ale my już byliśmy w tym roku w teatrze. Nie trzeba więcej”. Chciałbym znaleźć sposób na to, jak do tych ludzi docierać i jak dywersyfikować strukturę widowni.
Kielce są ciekawym przypadkiem ze względu na to, jaką politykę repertuarową prowadził w ostatnich latach Piotr Szczerski. Pojawiały się tu spektakle od dość hermetycznych do rozrywkowych. Widownia akceptowała ten duży rozstrzał. Teraz gdy wznowiliśmy Samotność pól bawełnianych Radka Rychcika, współpracownicy zwrócili mi uwagę, że na ten spektakl przyszła inna widownia niż zazwyczaj. Młodsza.
Przyglądam się też funkcjonowaniu teatru Żeromskiego od wewnątrz. Moje doświadczenie w pracy w różnych teatrach w Polsce pokazuje, że niezależnie od deklaracji ideowych czy artystycznych, niezależnie, czy jest to teatr wrażliwy społecznie, czy teatr rozrywkowy, niezależnie, co dyrektor ma na ustach, w środku wygląda to zwykle tak samo. Układy są ciągle bardzo feudalne, czasem ocierające się o mobbing. Czy to jest fabryka, czy telewizja, czy teatr, pracownicy robią coraz więcej za mniej pieniędzy. W związku z tym dyrektorzy też się prześcigają w tym, żeby wypuścić coraz więcej produktów kosztem ludzkiej pracy. Zawsze mnie intrygowała ta rozbieżność między deklaracjami o zaangażowaniu społecznym dyrektorów a tym, w jaki sposób faktycznie zarządzali swoją instytucją. Na razie przyglądam się temu, co się dzieje w Kielcach. Co trzeba zmienić, a co zostawić.
Siłą rzeczy chciałbym zmienić listę osób, które współpracują z Kielcami. Na ile jest to oczywiście możliwe. Ambicje są duże, a możliwości nie zawsze idą z chęciami w parze. Rozmawiam teraz z Kiriłłem Sieriebriennikowem na temat ewentualnej współpracy z Kielcami. Ale też zastanawiam się, czy jesteśmy już gotowi na tego rodzaju produkcję i współpracę z Gogol Centre.
W trakcie dyskusji wokół konkursu pojawiały się głosy, że nowy dyrektor powinien kontynuować spuściznę Piotra Szczerskiego, który był dyrektorem przez 23 lata. I w ostatnim okresie jego dyrekcji teatr Żeromskiego rozkwitał. Czuje pan taką presję?
Ja mogę dużo deklarować, ale i tak wiemy, że potrzeba dużo szczęścia i intuicji, żeby trafić na dobrych reżyserów, aktorów, tematy, a potem złożyć ciekawy sezon. W ostatnich latach dokonało się kilka zmian w niektórych teatrach. Obserwujemy sprawdzone nazwiska, tandemy dyrektorskie, które kiedy obejmują nowy teatr, bardzo się starają w nowym miejscu i nie zawsze wychodzi. To, co jest dobrego w Żeromskim – i trudno wymyślić coś innego w jedynym teatrze dramatycznym w województwie – to ta różnorodność, na którą się zgodził Szczerski i którą zaakceptowali widzowie. Czyli z jednej strony spektakle, które wpisują się w nurt poszukiwania nowych estetyk, nowej formy komunikowania z widzem, a z drugiej prosta rozrywka. Świetne jest to, że widownia kielecka akceptuje te poszukiwania, bo to daje komfort reżyserom, którzy tu przychodzą. Reżyserzy, z którymi rozmawiałem, mówią mi: „świetnie, jeśli ci aktorzy są gotowi do takich rzeczy, to tylko pracować z nimi”. Więc w tym zakresie będę kontynuował to, co się działo. Ale oczywiście ja mam inny gust niż Piotr Szczerski i jestem kimś kompletnie innym. Wisi nade mną ta dwudziestotrzyletnia dyrekcja i rzeczywiście początkowo poruszałem się w tych butach bardzo ostrożnie, ale też wyczułem, że jest w teatrze oczekiwanie zmian. Bardzo mnie cieszy, że zespół kielecki jest gotowy na coś nowego. Oczywiście w praniu się okaże, co to „nowe” oznacza i czym jest ta gotowość. Oczywiście widzę także obawy u niektórych.
Z foyer zniknął już kapelusz Sławomira Mrożka. Czy to też jest zapowiedź kierunku zmian w Teatrze im. Stefana Żeromskiego?
Z foyer zrobiło się pewnego rodzaju muzeum. Nie uwierało mnie to jakoś szczególnie, ale pomyślałem, że może nadszedł moment, żeby i tu jakaś zmiana nastąpiła. Nie jest to zdecydowana deklaracja z mojej strony. Po prostu foyer to chyba nie jest miejsce na ten kapelusz.
Pytałem bardziej metaforycznie. Szczerski zostawił zaprogramowany sezon…
Odbyły się już dwie premiery zaprogramowane przez Piotra (Hrabina Batory w reż. Wiktora Rubina, Wrócę przed północą w reż. Mirosława Bielińskiego). W trakcie produkcji jest trzecia (Wszyscy chcą żyć Hanocha Levina przygotowuje Dawid Żłobiński). Po tej premierze zacznę korekty. Z różnych powodów. Plan, który zrobił Piotr, nie był szczęśliwy ze względów organizacyjnych. Gdyby się go trzymać, byłyby miesiące, w trakcie których teatr by nic nie robił. Są także inne powody, ale nie chcę wnikać w szczegóły.
Wszyscy chcą żyć to będzie ostatni Levin w Kielcach?
Na razie tak (śmiech). Jesteśmy już po jednej premierze zaplanowanej przez poprzedniego dyrektora, która odbyła się w trakcie mojej dyrekcji. I oczywiście świerzbiły mnie moje reżyserskie ręce i byłem chętny do zgłaszania uwag i ingerencji, ale staram się jednak, teraz przynajmniej, nie wkraczać w poczynania twórców.
Wracając do poprzedniego pytania. Pamiętając rozmowy, jakie prowadził ze mną Piotr (jeszcze jako z reżyserem), i teraz gdy sam takie rozmowy prowadzę, próbuję zrozumieć mechanizm, który doprowadziłby mnie do zgrabnie skomponowanego sezonu. I widzę, że motywacje dyrektorskie często nie są racjonalne. Bywają obsesyjne, często są neurotyczne, przypadkowe. Na przykład jednym z tekstów zaakceptowanych przez Piotra do realizacji był tekst o umieraniu, czytany przez niego już w łóżku szpitalnym. Zapewne z tego powodu ta sztuka w nim rezonowała. Ja stwierdziłem, że temat jest zbyt ważny i to może nie jest ten moment, nie ten tekst, nie na taką obsadę, jaką planował. Podejmuję te decyzje z innej perspektywy niż umierający Piotr Szczerski.
Dla mnie punktem odniesienia jest postać Erwina Axera. Miałem szczęście uczestniczyć w jego zajęciach w krakowskiej PWST. Sprawiał na mnie wrażenie jednej z nielicznych osób z naszego środowiska, która wydawała mi się spełniona. I jako reżyser, i jako dyrektor. Wtedy nie zwracałem na to uwagi, ale teraz widzę, że przygotowywał nas także do bycia dyrektorem. Przeglądam notatki z tych zajęć i odkrywam pytania, które teraz powinienem sobie zadać. Axer powiedział rzecz, która bardzo do mnie trafia: w teatrze nie ma już dyrektorów, są antreprenerzy.
Marketing rządzi polskim teatrem od jakiegoś czasu i tak traktuję deklaracje repertuarowe wielu dyrektorów. Większość naszych teatrów stała się empikami, mydło i powidło. Niezależnie, czy to mydło będzie rozrywkowe, czy akademickie z szeroką siatką znaczeń. Nie do końca to rozumiem. Być może czasy są takie. Być może system na to pracuje. Rozmawiałem niedawno z jednym z wieloletnich dyrektorów, który powiedział: „to wszystko wyglądało kiedyś inaczej. Nie działo się tak szybko. Kiedyś byłem krócej w pracy – robiłem więcej, teraz jestem o wiele dłużej w pracy, a mam wrażenie że prawie nic nie zrobiłem”. Być może jest tak, że na wartościowe rzeczy potrzebny jest czas, inwestowanie w ludzi. Przypomina mi się anegdota o Jewgieniju Wachtangowie. Pracował on nad spektaklem metodą Stanisławskiego. Na próbę przyszedł sam mistrz i się wściekł. Powiedział, że to jest parodia jego systemu. Dzisiejszy dyrektor by takiego Wachtangowa wyrzucił. Bał by się o recenzje, publiczność albo o to, że nie mógłby się pochwalić mianem najlepszego teatru według miesięcznika „Teatr”. Natomiast Stanisławski po tym doświadczeniu oddał Wachtangowowi studio do pracy, gdzie ten zrobił Dybuka, który jest częścią historii światowego teatru. Był czas, ludzka relacja, nie tylko marketingowa. Staram się to wszystko brać pod uwagę, zaglądam do notatek z zajęć z Axerem i zastanawiam się, co zrobić, by kielecki teatr nie był tylko empikiem, do którego krytycy zaglądają raz na jakiś czas, wybierając to, co im pasuje do ich wizji świata. I przykładam to do możliwości finansowych, technicznych, zespołowych, którymi dysponuję. I wtedy okazuje się, że nie jest wcale tak wesoło. Że trzeba się jednak w jakiejś mierze wpasować w system, który się ukształtował przez ostatnie 25 lat.
Rozmawiamy już pół godziny, a ciągle nie udało mi się z pana wyciągnąć, jaka jest pana strategia, jaki jest pana pomysł na Teatr im. S. Żeromskiego…
W swoim programie, który przedstawiłem komisji konkursowej, podałem konkretne nazwiska ludzi, z którymi chcę współpracować, i to są: Remigiusz Brzyk, Maja Kleczewska, Monika Strzępka, Mikołaj Grabowski, Kuba Kowalski, Wiktor Rubin, Krzysztof Rekowski, Grzegorz Wiśniewski, Łukasz Czuj. Wznowiliśmy Samotność pól bawełnianych, która ma teraz dużo zaproszeń na festiwale. Ten spektakl zamknie gościnnie sezon w TR Warszawa, jedziemy z nim do Rio de Janeiro.
Myślę, że komisję przekonało to, że znam ten teatr. Pracowałem w nim tuż przed śmiercią Piotra, więc jestem na bieżąco z tym, co się w nim teraz dzieje. I myślę, że pomogła mi także świadomość skomplikowania spraw własnościowych. Od samego początku mówiłem o konieczności remontu budynku teatru i że będzie to duży wysiłek logistyczny, o którym trzeba rozmawiać już teraz i uświadamiać sobie koszty zarówno finansowe, jak i organizacyjne.
To dość bezpieczny zestaw nazwisk. Sprawdzony już w innych teatrach…
Ale damy też możliwość pracy studentom krakowskiej PWST. Elżbieta Depta, która właśnie kończy szkołę, będzie u nas realizowała spektakl na podstawie reportażu Swietłany Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. Młodzi ludzie muszą gdzieś się uczyć. Chcę dać im możliwość startu w zawodzie. Kiedy Rychcik zaczynał u nas Samotnością pól bawełnianych, nikt nie spodziewał się, że to będzie początek takiej kariery tego reżysera.
Czy coś zejdzie z repertuaru?
Już zeszły niektóre rzeczy. Choć nie ma we mnie potrzeby, aby zaznaczyć w ten sposób swój teren. Często to obserwuję u nowych dyrektorów i uważam za dość zabawne. Ściągam niektóre tytuły, ale robię to dosyć ostrożnie. Nie chcę tracić widzów. Zawsze pytam, czy jest widownia na dany spektakl, potem zastanawiam się, czy mi się podoba jego estetyka. Ściągnąłem rzeczy, które nie były dawno grane, a nie są na tyle wartościowe artystycznie, by wkładać wysiłek finansowy ani ludzki, żeby je wznawiać. Przyglądam się spektaklom, które są bardzo drogie, a nie są moim zdaniem warte tego, by je zatrzymywać. Bardziej zdecydowane decyzje będę jednak podejmował, kiedy będę miał pozycje, które będą mogły wejść zamiast zdejmowanych. Staram się być zdecydowany, ale i ostrożny.
Co jest w pana guście?
To jest podłe pytanie (śmiech), na które postaram się zręcznie nie odpowiedzieć. Na pewno Piotr Szczerski wywodził się z zupełnie innej tradycji teatralnej i poszukiwał zupełnie czegoś innego niż ja. Oglądając niektóre jego spektakle, odczuwam pewien dysonans. Myślę, że odpowiedzią na to pytanie są nazwiska, które ja zapraszam do współpracy. I jedną z pierwszych takich osób jest Remik Brzyk, który umie pracować z aktorem. A bardzo zależy mi, żeby zespół spotykał się z reżyserami, którzy będą poszerzali ich możliwości warsztatowe, estetyczne. Z jednej strony kielecki zespół jest rozćwiczony, ale w wąskim zakresie bardzo skrajnych estetyk. Brakuje mi dobrze robionego teatru, który byłby komunikatywny dla widza zarówno na poziomie rozrywkowym, jak i rozmowy o świecie wokół. A z drugiej strony spektakle z nurtu poszukującego też chciałbym poszerzyć o reżyserów, którzy szukają w innych rejonach niż Wiktor Rubin czy Radek Rychcik.
Stąd Grzegorz Wiśniewski? Reżyser, który sam przyznaje, że coraz mniej interesują go nowoczesne środki, a coraz bardziej aktor…
Wiśniewski jest z tej półki reżyserów, o których wiem, że będą wymagali dyscypliny zarówno od aktorów, jak i aparatu teatralnego. Zdarzyło mi się kilka razy asystować zagranicznym reżyserom, którzy pracowali w polskich teatrach. I to był zawsze dla nich szok, że na początku jest wielka improwizacja i dopiero w ostatnich dniach jest olbrzymie wydatkowanie energii na to, żeby jednak coś powstało. Nie ma takiej systematycznej, regularnej pracy. Czasem to jest oczywiście twórcze. Jak słucham znajomych z niemieckich teatrów, to tamtejszy Ordnung ich dusi, ale my czasem przeginamy z improwizacją. Zapraszając Grzegorza Wiśniewskiego, liczę na to, że on będzie uczył zespół, że jak jest generalna o osiemnastej, to godzinę wcześniej wszyscy są. A to nie jest takie oczywiste – i to dotyczy wszystkich teatrów w Polsce.
Na czerwiec Remigiusz Brzyk z Tomaszem Śpiewakiem przygotowują spektakl o pogromie kieleckim. Zastanawiam się, czy za Piotra Szczerskiego taki spektakl byłby możliwy. Czy Kielce są gotowe na zmierzenie się z tym tematem?
Ale Piotr zrobił już kiedyś taki spektakl. Pytanie, czy byłby możliwy dziś, bo jak wiemy, w ostatnim okresie Szczerski się zradykalizował. Mam różne sygnały dotyczące tamtego przedstawienia. Jedni mówią, że nie było żadnego problemu, ale docierają do mnie też pomruki, że nie było to takie bezbolesne.
Ten temat pojawił się w trakcie rozmów z Brzykiem i Śpiewakiem, kiedy zastanawialiśmy się wspólnie, co mogliby u nas zrealizować. Pierwszą reakcją było: „o nie, to za oczywiste, za łatwe”. Któryś z bardziej radykalnych reżyserów powiedział mi, że może to jest temat na drugi bądź trzeci sezon. My jeszcze nie wiemy, czy to będzie główny temat tego spektaklu. Jednak w trakcie rozmów zrozumieliśmy, że tamte wydarzenia boleśnie rymują się z dzisiejszymi nastrojami w Polsce. Ludzie, którzy wtedy zginęli, też byli imigrantami zwożonymi do Kielc z Polski i z zagranicy. Już wcześniej przeżyli pogromy, wojny i wcale nie chcieli tu zostawać. To było takie miejsce przerzutowe. Nie wiem jeszcze, co z tej historii powstanie, ale jest to ciekawy materiał dotykający demonów, które się teraz budzą.
Zaprosiłem reżysera, któremu ufam, i jeśli on uznał, że to jest temat na to miejsce i ten zespół, nie widzę powodu, żebym miał się bawić w cenzora. Raczej staram się aranżować jak najwięcej spotkań i umożliwiać szerokie wejście w temat. Choć oczywiście nie jest tak, że zgodzę się na wszystko. Zastanawiam się, myślę, rozważam racje, ale przekornie – w kontekście walk plemiennych, które teraz obserwujemy – uważam, że to jest właściwy moment na robienie tego spektaklu. Właśnie teraz niż kiedykolwiek indziej.
A jak pan widzi swoją rolę reżysera w swoim teatrze? Znamy przypadki zawłaszczania teatru przez reżysera-dyrektora.
Kiedy pracowałem nad Dziejami grzechu, dyrektor Szczerski namawiał mnie, żebym objął jakiś teatr w Polsce. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że będzie to ten teatr. Używał wtedy argumentu, że atutem jest to, że można wtedy reżyserować, co się chce. Jest to kuszące. Może rzeczywiście jest tak, że żeby rozwijać się jako reżyser, trzeba mieć swój teatr i swój zespół. Natomiast ja mam kilka propozycji na kolejne sezony i na ten moment chyba wolałbym zrobić maksymalnie jeden spektakl w roku w Kielcach, żeby mieć głębszy kontakt z zespołem, ale równolegle chciałbym spełniać się w innych miejscach. Bo to mobilizuje do większej czujności. O ile oczywiście czas mi na to pozwoli. Praca u siebie w teatrze wymaga więcej samoświadomości i dyscypliny. Teraz zacząłem próby Krzyżaków w Toruniu i badam możliwości pogodzenia prowadzenia teatru i reżyserowania poza nim.
11-03-2016
Michał Kotański - reżyser teatralny, absolwent Wydziału Reżyserii Dramatu w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, studiował też filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Od listopada 2015 r. dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.
At last, sooneme comes up with the "right" answer!
iiiiiiiiiiiiiii....kiepsko to widzę jakoś