Liczę na wariatów, nie na mainstream
Rozmowa z Norbertem Rakowskim, nowym dyrektorem Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Jolanta Kowalska: Wygrał pan konkurs na dyrektora Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Dlaczego zdecydował się pan zawalczyć o to miejsce?
Norbert Rakowski: Myślę, że to naturalna konsekwencja mojej drogi zawodowej. Aktorem zostałem trochę przez przypadek, ale reżyserem już nie. Pracowałem w wielu teatrach, dotknąłem różnych estetyk, starałem się uprawiać różnorodny repertuar i w końcu poczułem, że sam mógłbym zostać gospodarzem teatru. Bardzo cenię zespołowość i chciałem mieć możliwość współpracy ze stałą grupą. Niestety, żywot reżysera jest żywotem nomady, który co trzy miesiące zmienia miejsce pobytu i nie zawsze może liczyć na to, że spotka na swej drodze znów tych samych ludzi. Kiedy ma się swój zespół, proces wzajemnego poznawania się jest znacznie głębszy, a to zdecydowanie zwiększa szansę na budowanie wspólnego języka. Tę drogę – od aktorstwa poprzez reżyserię po dyrekcję teatru – przeszło wielu artystów. Jednym z nich jest Zygmunt Hübner – niewątpliwie autorytet dla wielu pokoleń dyrektorów teatrów, dla mnie również. Znajdowałem się już zresztą w takim momencie życiowym, że chciałem gdzieś osiąść na dłużej. Nie planowałem, że to będzie właśnie Opole, kiedy jednak pojawiła się taka możliwość, pomyślałem, że to miejsce ma już mocną pozycję na polskiej mapie teatralnej, więc może być dużym wyzwaniem. Ponieważ jestem człowiekiem niebojącym się wyzwań, nie mogłem nie podjąć tego ryzyka. (śmiech)
Znał pan ten teatr?
Mało. Miałem tutaj reżyserować za czasów Bartka Zaczykiewicza, ale akurat odszedł do Teatru Studio. Opolski zespół znałem głównie z festiwali. Myślę jednak, że w sytuacji, w jakiej znalazł się obecnie ten teatr, mój brak zakorzenienia w tym miejscu jest atutem. Opolska scena potrzebowała człowieka z zewnątrz, który spojrzy na jej problemy świeżym okiem, bez koniunkturalnego skrzywienia.
Który to był pana start w konkursie?
Wcześniej brałem udział w konkursach na dyrektora Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu i Polskiego w Poznaniu.
W finale pierwszego konkursu opolskiego znalazło się kilku dyrektorskich weteranów. Ostatecznie rozpisano go powtórnie, zmieniając regulamin tak, by mogli w nim wystartować kandydaci z mniejszym doświadczeniem. Myśli pan, że konkursy utrudniają drogę młodym do dyrektorskich foteli?
Główny problem polega na tym, że procedury konkursowe są za mało przejrzyste i nie uwzględniają specyfiki teatru. Wiele z nich odbywa się w nieodpowiednim momencie. Tak właśnie jest w moim przypadku: rozpoczynam urzędowanie na początku sezonu, którego nie miał kto zaplanować. Dawniej wyłaniano dyrektora na pół roku przed jego oficjalną nominacją, by mógł przyjrzeć się zespołowi i poznać instytucję, którą będzie kierował. Uważam również, że jeśli organ rozpisujący konkurs ma silnego kandydata – a bywały takie sytuacje – to powinno się powierzyć mu teatr bez tworzenia fikcji współzawodnictwa. Prawo dopuszcza przecież takie przypadki. W przeciwnym razie konkurs jest fasadą, a kandydaci, którzy biorą w nim udział, służą za mięso armatnie, by formalnościom stało się zadość.
Teatrami w Polsce kierują przeważnie artyści, choć urzędnicy nie przestają marzyć o menadżerach, którzy sprawnie zarządzaliby powierzonymi im instytucjami. Który model lepiej się sprawdza?
Myślę, że do kierowania teatrem potrzebne są przede wszystkim określone cechy osobowości i znajomość specyfiki pracy w teatrze. To, czy ktoś jest artystą, czy menadżerem, jest rzeczą drugorzędną. Nie ma tu modelowych rozwiązań.
Wymienił pan jednak nazwisko Zygmunta Hübnera – on jest dla pana wzorcem dyrektora?
Tak, bo on był równocześnie pedagogiem, reżyserem i mądrym szefem zespołu – potrafił myśleć o dobru teatru. Pytanie tylko, czy w naszych czasach jest to możliwe. Ja chciałbym pracować uczciwie, by po upływie kadencji dyrektorskiej móc sobie spojrzeć bez wstydu w twarz. Jest to funkcja, która stwarza wiele pokus, a ludzie często im ulegają.
Potrafiłby pan wskazać wzorowo funkcjonujący teatr?
Myślę, że jednym z takich miejsc jest Teatr Współczesny w Szczecinie. To zespół świetnie rozumiejących się i oddanych wspólnej pracy ludzi. Zrealizowałem tam trzy przedstawienia, więc mogłem przyjrzeć się wszystkiemu od wewnątrz. Ten teatr wiele zawdzięcza osobowości Anny Augustynowicz, która ma dużą wiedzę na temat poszczególnych etapów realizacji spektaklu – wie, kiedy może się wtrącić i ewentualnie zaingerować. Stara się być opiekunem danego projektu i nie wpływa destrukcyjnie na przebieg twórczego procesu. Potrafi sprawować kontrolę nad jakością przedstawień, nad poziomem artystycznym i ideowym teatru, nie zapominając przy tym o właściwym rozwoju poszczególnych osób z zespołu.
Jaką koncepcję przedstawił pan komisji konkursowej?
Zaproponowałem profil teatru, a nie program. Chciałem, by to była wizja długofalowa, a nie doraźna. Zależy mi na teatrze eklektycznym, ale właściwie zbalansowanym. W mieście, które dysponuje jednym teatrem dramatycznym, repertuar musi być różnorodny. Widzę możliwości działania na wielu płaszczyznach, by zagospodarować trzy sceny. W tym miejscu jakikolwiek przechył – czy to na stronę rozrywki, czy hermetycznej sztuki – byłby niefortunny. Chciałbym znaleźć odpowiednie proporcje pomiędzy teatrem problemowo-artystycznym, poszukującym i rozrywkowym. Nie mogę odstraszać widza teatrem eksperymentalnym za wielkie pieniądze. W tak trudnej sytuacji finansowej, w jakiej znalazł się opolski teatr, nie można produkować przedstawień, na które nikt nie przyjdzie. Tak właśnie stało się z Weselem na podstawie „Wesela” Cezarego Tomaszewskiego, na które w październiku wykupiono zaledwie 12 biletów. Jego dwudniowa eksploatacja przyniosłaby nam 25 tys. zł strat. Podjąłem decyzję moim zdaniem najbardziej racjonalną w tej sytuacji – odwołałem spektakle. Podobnie było z przedstawieniem Tomasza Koniny Naprawdę nie dzieje się nic… czyli piosenki z Opola, które również fatalnie się sprzedawało. Może źle promowano te przedstawienia, nie wiem, nie chciałbym występować w roli hydraulika, który pyta: „Kto założył ten kaloryfer?”. Nie zamierzam teraz wchodzić w dyskurs na temat jakości artystycznej tych spektakli, ponieważ muszę myśleć o widzach, kosztach produkcji i eksploatacji przedstawień. Z drugiej strony dzisiaj choćby najlepszy towar, jeśli jest źle opakowany i niereklamowany, nie ma szans na znalezienie odbiorcy. Dożyliśmy czasów, kiedy wszystko, co jest na sprzedaż, potrzebuje odpowiedniego komunikatu marketingowego. W tym i tylko w tym kontekście dla mnie teatr jest produktem, a widz – klientem.
Nie można zarzucić pana poprzednikowi, że nie stosował balansu. W repertuarze były i spektakle ambitne artystycznie, i farsy.
Owszem, ale pomiędzy tymi biegunami brakowało równowagi. Jeśli dziewięćdziesiąt procent repertuaru jest niezrozumiałe dla widza, to coś jest nie tak. Były to przedstawienia robione z myślą o odbiorze festiwalowym, a nie miejscowej publiczności. Z kolei farsy miały być kołem ratunkowym i łatać dziury w budżecie.
Brakowało środka?
Brakowało teatru komunikatywnego, nie tylko środka. Takiego, który wzruszając lub bawiąc, zmusza równocześnie do myślenia. Prawda jest taka, że w tej chwili w tym teatrze nie ma w ogóle widza. Trzeba odbudować zaufanie publiczności. Co najdziwniejsze, na widowni nie widać w ogóle młodych ludzi, mimo że spektakle Mai Kleczewskiej czy Krzysztofa Garbaczewskiego, które znalazły się w repertuarze, były adresowane właśnie do nich. Sytuacja jest tym trudniejsza, że teatr nie za bardzo ma co grać. Tomasz Konina wiedział, że odejdzie, więc chciał zostawić nowemu dyrektorowi wolną rękę i zaplanował repertuar tylko na najbliższe miesiące. A przecież nie da się w krótkim czasie wyprodukować kilku interesujących premier, bo dobrzy reżyserzy nie czekają na ławce rezerwowych.
Próbował pan rozpoznać potrzeby miejscowego widza?
Ja uważam, że widz w całej Polsce jest taki sam, trzeba tylko traktować go z respektem i umieć do niego dotrzeć. Niestety, w tej chwili nie ma tu nawet osoby od PR i marketingu. Moje rozpoznanie po kilkunastu dniach urzędowania jest takie, że potrzebna jest gruntowna restrukturyzacja zespołu, bo teatr nie jest przygotowany do tego, by produkować i eksploatować przedstawienia. Bardziej opłaca się zdejmować spektakle, niż je grać, bo to mniejsze koszty. Proszę sobie wyobrazić, że tak wielki teatr zagrał w ubiegłym roku niecałe sto przedstawień. To jest dość kompromitujący wynik.
Jak wygląda obecnie kondycja teatru? Co pan tutaj zastał?
Zgliszcza. Zespół jest bardzo podzielony, o czym świadczy choćby fakt, że powstały tu trzy związki zawodowe. Zastałem teatr w fatalnej kondycji finansowej. Wyczerpano nawet środki z linii kredytowej, w związku z czym w grudniu nie mamy już pieniędzy na wypłaty. Byłem zaskoczony tym, że w tak dramatycznej sytuacji, gdy nie było już pieniędzy z dotacji, zdecydowano się na zadłużenie w banku i nadal produkowano bardzo drogie przedstawienia. Muszę niestety je teraz zdejmować, by nie generować kolejnych strat. Chcę uzdrowić sytuację, ale niezbędne są radykalne posunięcia. Po pierwszym konkursie, który nie przyniósł rozstrzygnięcia, przeczytałem na portalu Teatralny.pl tekst Łukasza Drewniaka, który wzywał młodych reżyserów do wzięcia odpowiedzialności za ten teatr. Nie wiem, czy mieszczę się w gronie, do którego kierował swój apel pan Łukasz, ale mogę zapewnić, że zrozumiałem doskonale ten przekaz. Oczywiście czuję odpowiedzialność i odziedziczony garb na karku, a mimo to chcę podjąć to wyzwanie. Na szczęście nie jestem sam. Na starcie spotkałem wiele osób, które chcą pomóc. Wszyscy wiemy , że czeka nas długa „zima” i trzeba wypracować trzysta procent normy, by móc zrealizować z powodzeniem przynajmniej połowę naszych planów. Potencjał miejsca i zaangażowanie otoczenia podnosi mi adrenalinę i daje szansę na regenerację opolskiego teatru.
Czy teatr w obecnej sytuacji może w ogóle produkować premiery?
Przy obecnym poziomie dotacji i z długiem, który przewyższa jej wysokość – nie. Oczywiście zabiegam o pieniądze z rożnych źródeł, ku memu zaskoczeniu na dialog jest otwarty Urząd Marszałkowski. Niestety, efekty mojej pracy będą widoczne dopiero za rok. Dlatego muszę prosić Państwa o cierpliwość, a załogę – o wiele wyrzeczeń.
Na przykład?
Będę musiał przekonać zespół do restrukturyzacji. Dyrektor Konina nie zakończył sprawy z układem zbiorowym, który jest bardzo niekorzystny dla teatru, dlatego wciąż opieramy się na starym regulaminie pracy, generującym ogromne koszty. Słuchałem wypowiedzi mojego poprzednika w opolskiej telewizji. Powiedział, że w czasie kryzysu trzeba udawać, że go nie ma. Przyznaję, że przez te ostatnie lata rzeczywiście świetnie to udawał, ignorując rosnący deficyt finansowy teatru.
Ma pan w planach odświeżenie zespołu?
Tak, muszę jednak najpierw mu się przyjrzeć. Tu są przecież świetni aktorzy – lojalni, bardzo oddani pracy, wytrenowani w różnych gatunkach. Nie będę ciął w pień. Niektóre osoby prawdopodobnie odejdą same, bo nie będą chciały zaakceptować zmian i wyrzeczeń, jakie musiałyby ponieść, pozostając w teatrze.
Może się okazać, że nie stać pana również na niektórych reżyserów związanych dotąd z tą sceną.
Tak, może zabraknąć mainstreamowych reżyserów, ale też nie wszystkimi się zachwycam. Nie znaczy to oczywiście, że będę preferował własne przedstawienia, tu nie ma miejsca na teatr autorski. Będę stawiał na reżyserów, którzy potrafią pracować z aktorem i myślą poważnie o widzu.
Opole nie ma więc szans na spektakle Mai Kleczewskiej?
Obawiam się, że na razie nie będzie nas po prostu stać na tak drogich realizatorów, choć z chęcią z niektórymi podjąłbym rozmowy. Nie ukrywam jednak, że liczę bardziej na wariatów niż na mainstream. Mam trochę związane ręce, nie tylko na ten sezon. Wierzę jednak, że uda się sensownie zaplanować repertuar na przyszły rok. Chęć współpracy zadeklarowali już Kuba Kowalski, Piotr Ratajczak, Anna Augustynowicz i Szymon Kaczmarek. Mam nadzieję, że ci twórcy zachęcą widza do teatru, nie szokując go na wejściu. Pracujemy nad tym, by wróciła do nas publiczność.
Opole nie jest miastem monoteatralnym. Oprócz sceny dramatycznej znajduje się tu również Teatr Lalki i Aktora, który odnosi niemałe sukcesy i miewa w ofercie spektakle dla dorosłych. Zamierza pan wejść z nim w dialog?
Oczywiście, zaraz po przyjeździe spotkałem się z dyrektorem Kobyłką i zaczęliśmy omawiać możliwe pola współpracy. Chciałbym wejść w jak najszerzej pojęty dialog z miastem i uczynić teatr miejscem, w którym na co dzień toczy się towarzysko-kulturalne życie. To potężny gmach i gołym okiem widać w nim mnóstwo niewykorzystanej przestrzeni. Wszystko to przypomina sztywne, nabzdyczone muzeum sprzed lat. Wspólnie z młodymi lokalnymi przedsiębiorcami rozpoczynamy właśnie pracę nad adaptacją wielkiego hallu. To pierwszy krok. Myślę o zmianie funkcjonalności innych wspaniałych pomieszczeń, do tej pory niedostępnych dla gości. Chcę zawrzeć przymierze z różnymi środowiskami w mieście. Ludziom kultury powiedziałem: „Ten teatr ma być dla was, chcę, żeby to miejsce żyło. Jeśli będziecie mieć jakieś projekty – mój gabinet jest zawsze otwarty”. Chcę też przypomnieć, że w Opolu narodził się i działał Teatr 13 Rzędów, dlatego myślę o stworzeniu nowej przestrzeni, w której mogliby eksperymentować młodzi twórcy. Chciałbym, by to miejsce funkcjonowało m.in. jako kuźnia młodych dramaturgów i reżyserów, gdzie doskonali się warsztat i poddaje tekst próbie sceny.
Nie kusi pana model teatru lokalnego, jaki uprawia się w Legnicy, Wałbrzychu i w Katowicach? Opolszczyzna jest specyficznym, wielokulturowym regionem, z silną mniejszością niemiecką, żywą tradycją śląską i sentymentem kresowym. Poza inscenizacją poematu Dwanaście stacji Tomasza Różyckiego, opolski teatr niezbyt gorliwie przykładał się do tej tematyki.
Nawiążemy do specyfiki lokalnej, ale nie będzie to dominujący element w profilu teatru. Z pewnością będę próbował wykorzystać położenie geograficzne miasta i rozpocząć współpracę z Czechami.
Jak najzwięźlej mógłby pan określić misję swojego teatru? Co chciałby pan dać widzowi?
Liczę na to, że uda mi się stworzyć teatr, który zbuduje wspólnotę. Budując porozumienie między ludźmi kształtujemy ich duchową jedność. Największy nacisk kładłbym na szukanie porządku w chaosie, który nas ogarnia. Nie na „opis“ świata, ale na jego odkrywanie, na dialog między ludźmi, na rolę sztuki w życiu. Niesie to ładunek humanitarny, dydaktyczny, a przede wszystkim oczyszczający. Do widza musimy dotrzeć. Przemówić albo do jego emocji, albo do jego rozumu. Widz z teatru ma wyjść bogatszy o coś i może niekoniecznie od razu, ale gdzieś, kiedyś, w zaciszu domowym coś w sobie na nowo poskładać.
Wszyscy dyrektorzy mówią, że chcą tworzyć wspólnotę.
Wszyscy mówią, bo taka między innymi jest rola teatru. Nie zawsze się to udaje, bo to bardzo trudne.
Wokół jakich doświadczeń bądź idei miałaby utworzyć się ta wspólnota?
Nie chcę krępować inwencji reżyserów, którzy będą tu pracować, ale zakładam, że będziemy rozmawiać z widzem o sprawach uniwersalnych. Z pewnością nie interesuje mnie teatr polityczny.
Ile czasu planuje pan spędzić w Opolu?
Podpisałem kontrakt na niecałe cztery lata. Zostanę tak długo, dopóki moja praca będzie służyła teatrowi i nie stracę wiary w to, co robię. Niektórzy dyrektorzy trwają na swoich stanowiskach bardzo długo. Swinarski powiedział kiedyś, że zespół aktorski powinien się zmieniać co siedem lat. To bardzo twórcze podejście. Może powinno dotyczyć ono również dyrektorów? Teatr musi nieustannie dostawać nowe bodźce, bo tylko wtedy jest żywy.
9-11-2015
Norbert Rakowski - aktor, reżyser teatralny. W latach 1994-2005 występował w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Od roku 2015 dyrektor Teatru im. Kochanowskiego w Opolu.