Siedmioro klasycznych
Siedmioro z Komisji Artystycznej na czele z Dariuszem Kosińskim, uzbrojonych po zęby w najlepsze chęci, jeździło po całej Polsce „odstrzeliwując” kandydatów do nagród II Edycji Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”. Udało im się skrócić długą listę do siedmiu najlepszych – siedmiu wspaniałych i klasycznych. Finał tego westernu teatralnego mieliśmy okazję zobaczyć w ramach 42. Opolskich Konfrontacji Teatralnych pod hasłem „Klasyka dotyka”.
W rzeczy samej, już pierwszego wieczoru swój „palic” wyciągnął do nas Ślub Anny Augustynowicz. Wyciągnął, żeby „dutknąć”. O ile nie udało mu się tego dokonać za pierwszym razem (recenzja z wieczoru premierowego - http://teatralny.pl/recenzje/palic-ktory-nie-dutknal,1710.html), za drugim, muszę przyznać, zdołał to uczynić. Dutknął. Przyznam, że nie do końca wiem, jak to się stało. Minimalistyczny, wyestetyzowany spektakl o – posłużmy się określeniem Junga – próbie powtórnej wewnętrznej indywiduacji stoi na wspaniałej, wymagającej i pełnej niuansów kreacji Grzegorza Falkowskiego w roli Henryka oraz przemyślanej, pewnej siebie i konsekwentnej reżyserii. Znamiennie w tym wypadku brzmi uzasadnienie jury, które postanowiło wyróżnić dokonania Augustynowicz: „Za czystość formy, lojalność wobec znaczeń tekstu i odkrywczość jego interpretacji, a także za wydobycie współczesnego sensu utworu bez nachalnej aktualizacji”. Wspaniała formuła – krótka, treściwa, jasna. Niech o niej pamiętają przyszli konkursowicze.
Jednak głównym zwycięzcą był, jest i pozostanie w tym wypadku Gombrowicz – jego, nie bójmy się tego słowa, genialny tekst, któremu pozwolono wybrzmieć i zadziałać. Przekonany bowiem jestem, że to nie klasyków wystawiamy na próbę współczesności (bez zuchwalstwa!), tylko naszą współczesność na próbę klasyków. To Słowacki, Mickiewicz, Wyspiański, Witkiewicz czy Różewicz stawiają nam pytania, rzucają wyzwania i niecierpliwie oczekują odpowiedzi, reakcji, przemyśleń czy zmiany postawy, a wreszcie działania. Ale oczekują odpowiedzi nie byle jakich; przemyśleń na miarę ich własnego talentu; działań, z powodu których nie byłoby im za nas wstyd. I nie łudźmy sami siebie wymówkami typu: „Przecież to było tak dawno temu!”. Jakie tam dawno! Sto czy dwieście lat w tym wypadku na niczym nie waży. Ewolucja niektórych problemów ludzkości niekiedy nie szybsza jest niż ewolucja biologiczna. A klasyka rzeczywiście dotyka, jeżeli my ją rzeczywiście dotykamy. A rzeczywiście dotykamy klasyki, jeżeli dotykamy w niej tego, co najistotniejsze i żywe. Kiedy tak czynimy, nie powstają żadne głupie pytania o uwspółcześnienie.
Niestety, ciągle rozmawiamy o klasykach w sposób klasyczny, czyli posługując się kilkoma uznanymi, „uświęconymi tradycją” tropami. Dlatego na przykład nieustannie słyszymy o odbrązawianiu – słowo, po którym wszyscy zgodnie kiwają głowami. Kiedy zaś, jak u Różewicza w Kartotece, zapytają nas: „Co czujemy, słuchając Chopina?”, stajemy na baczność niczym szeregowi przed generałem i szybko, stanowczo, dźwięcznie wypalamy: „Głęboką wdzięczność do kompozytora!”. Czyli samej muzyki już nie słyszymy, od razu przeskakujemy do wdzięczności – taki skrót uczuciowy. Przecież wszyscy dobrze wiemy (to było w szkole), o co tym wszystkim wieszczom chodziło. Czyżby!?
Niech za przykład posłuży nam tenże Ślub. Nakreślmy to w znacznym skrócie: w przedstawieniu Gombrowicz ustami Henryka mówi, że nie wierzy w Boga ani bogów. Nie może, nie potrafi, ale też nie ma większych moralnych i intelektualnych podstaw do takiej wiary! Chwileczkę. Klasyk polski, w klasycznym już dziele, mówi wprost, że ani nie wierzy, ani nie uważa wiary za rzecz konieczną. I nie dorabiajmy Gombrowiczowi gęby, że na swój sposób poszukiwał Boga, że w głębi duszy zawsze był wierzący, że był katolikiem inaczej, że nie miał łaski wiary… Tak, wiem, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Zgoda. Możemy nawet nie podążać tropem obecnie najbardziej być może drażniącym, czyli szczególnej niechęci klasyka do religii w „miłosnych uściskach” ideologii narodowej, jednak nie mamy prawa nie skonfrontować się z radykalną, i to bardzo, bardzo radykalną, jak na polską rzeczywistość społeczno-polityczną, ideą budowania „kościoła międzyludzkiego”; budowania go tu i teraz. Nie nawracajmy autora Pornografii. Nie sięgajmy do głębokich akademickich kieszeni po wygodne formułki i wymówki, tylko stańmy na wysokości wyzwania. Chociażby artystycznie i intelektualnie!
Zamiast tego na spotkaniu po Księciu Niezłomnym słyszę od twórców, że przystępując do realizacji tekstu Calderona/Słowackiego, nie zastanawiali się szczegółowo, jeżeli w ogóle (sic!), czym jest, może lub powinna być owa tytułowa niezłomność. W rzeczy samej, po co zawracać sobie głowę podobnymi błahostkami? Czyli róbmy Zamek Kafki, a zamiast dociekać, czym ten zamek tak naprawdę jest, debatujmy do późnej nocy, ile okien będzie w karczmie, do której wpada K. Najważniejsze przecież to znaleźć odpowiednią, współczesną formę. A jakże! Forma taka została znaleziona. Spektakl wygląda jak gra komputerowa w świecie Mad Maxa (Ceuta stała się źródłem wody, a na scenografię składają się wynurzające się z piachu wraki samochodów), którą odwiedziły postacie z Power Rangers (sposób poruszania się bohaterów) oraz goście z planety Arrakis (muzułmański Król Tangeru jako Baron Vladimir Harkonnen), żeby zobaczyć, jak się miewają miejscowi postapokaliptyczni rycerzo-samuraje (kostiumy).
Doceniam tak kreatywne podejście. Szczególnie precyzję Dominika Strycharskiego, który na żywo podkładał charakterystyczne cyborgiczno-komputerowe dźwięki niemal pod każdy aktorski ruch czy gest. Tyle że ze zderzenia tego konkretnego tekstu z tą konkretną estetyką nie za wiele wynika. Nie iskrzy od tego zderzenia sensami i podtekstami. Wielkie semiotyczne koło zdąży zrobić zaledwie jeden obrót. Pomysł wyczerpuje swój potencjał gdzieś w połowie spektaklu, który trwa raptem niecałą godzinę. Poza tym granie z ciągłym „zawieszaniem się” i „zgrzytaniem” po jakimś czasie wyraźnie przeszkadza, jeżeli nie aktorom, to widzom. Szkoda, problem poświęcenia życia w imię poglądów religijnych potrzebuje bowiem obecnie, zresztą jak zawsze, szczególnie wnikliwego namysłu. Nie mniej interesującym byłoby wyeksponowanie tego paradoksalnego procesu „podporządkowywania” wielu silnych przez jednego słabego. Jeszcze inny temat – świętość w czasach postsekularyzmu. Tak naprawdę to więcej współczesności niźli w samym spektaklu było w usprawiedliwieniu jednego z aktorów, który spóźnił się na wspomnianą rozmowę. Wprost powiedział, że „potrzebował czasu, żeby zmyć z siebie arabskość”. No właśnie.
Podobny problem miałem z Krakowiakami i Góralami Michała Kmiecika. Czy można przenieść napisany ponad dwieście lat temu wodewil do przestrzeni industrialnej skrzyżowanej ze skateparkiem, postawić z tyłu poznańskie koziołki, po lewej – sztuczną palmę z ronda generała Charles’a de Gaulle’a, po prawej – kapliczkę z Matką Boską i zwieńczyć to wszystko podwieszoną nad sceną monstrualną konstrukcją z ulicznymi sygnalizatorami? Oczywiście, że można. Wolność artystyczna. Wolność, lecz nie dowolność. Znowuż bowiem prosta historia o nieudanych zaręczynach, zazdrosnej macosze i jednym takim, co znał się na nauce, przeniesiona do tak zbudowanego świata nie mieni się nowymi, nieoczekiwanymi sensami. Tak, Polska ma obecnie swoich „Krakowiaków” i „Górali” – podzielona jest między „tych od palmy” oraz „tych od Matki Boskiej”. Tylko że to, jeżeli nie zamierza się naprawdę głęboko grzebać w przyczynach tego podziału, ma być tylko pewnym punktem wyjścia. Inaczej zaczynamy dreptać w miejscu i powtarzać rzeczy znane. Takim dreptaniem, mimo całego jej dynamizmu, jest scena finałowa, w której grupa aktorów pod flagami biało-czerwonymi biegnie w stronę widowni. Biegnie, ale tak, żeby nie dobiec. Tyle w tym rewolucyjności.
Po takich emocjach i przemyśleniach, korzystając ze słonecznego sobotniego południa tego wyjątkowo deszczowego i chłodnego tygodnia, chętnie wybrałem się na spacer w ramach projektu Spacerownik teatralny – od Teatru Eko Studio i spotkania z jego założycielem i dyrektorem Andrzejem Czernikiem, przez Dworzec PKP, gdzie niegdyś po długich i wyniszczających próbach popijali sobie różne napoje aktorzy Teatru 13 Rzędów wraz z Grotowskim. Następnie zobaczyliśmy między innymi Dom Aktora i Teatr Lalki i Aktora im. Alojzego Smolki (tu interesująca rozmowa z dyrektorem naczelnym i artystycznym Krystianem Kobyłką). Wreszcie przechadzka po ukrytych zakamarkach Teatru im. Jana Kochanowskiego, który, o czym dowiedzieliśmy się od dbającego o spacerowiczów Huberta Michalaka, stoi w tym samym miejscu, gdzie przed wojną planowano zbudować teatr imienia Adolfa Hitlera. Warto było też zostać w teatrze po spektaklach. Każdy wieczór kończył się wspaniałym koncertem. W ogóle oryginalne występy muzyczne zdążyły już stać się wizytówką przedsięwzięć opolskiego teatru. Tym razem dla festiwalowej publiczności wystąpili między innymi: Maja Kleszcz, Stanisław Soyka Trio, Marcelina i Micromusic Acoustic Trio.
Przejdźmy jednak do części zasadniczej, czyli do werdyktu jury. Jury Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa” w składzie: Janusz Majcherek (przewodniczący), Małgorzata Leyko, Gabriela Muskała oraz Piotr Ratajczak miało do rozdania ponad sto dwadzieścia tysięcy złotych. Sto dziesięć z nich dostał Ślub. Spektakl zdaniem jurorów zasłużył na Nagrodę Główną im. Wojciecha Bogusławskiego. Augustynowicz natomiast odznaczona została wspomnianą już nagrodą reżyserską. Jeszcze raz przytaczam uzasadnienie: „Za czystość formy, lojalność wobec znaczeń tekstu i odkrywczość jego interpretacji, a także za wydobycie współczesnego sensu utworu bez nachalnej aktualizacji”. Ponadto wyróżnieni zostali niemal wszyscy aktorzy tego przedstawienia oraz „aktorskie ex aequo za rolę Wrony, Wujka i Profesora w Kartotece”.
Dlaczego w żaden sposób nie została nagrodzona wspaniała, budząca podziw, zachwyt i wiele innych emocji kreacja Rafała Gąsowskiego ze spektaklu Dziady – Noc Pierwsza (Teatr Wierszalin), pozostało dla mnie tajemnicą. Była to jedyna praca aktorska festiwalu zmierzająca w kierunku autentycznej transgresji. Gustaw w tej interpretacji to wioskowy jurodiwy, przeklęty nomada ducha, który niczym bies z rosyjskich bajek i mrocznych utworów Mikołaja Gogola fizycznie i psychicznie nęka-dręczy-męczy Księdza i wodzi go na pokuszenie.
Zespołów jury było w tym roku cztery. Jury społeczne, nieco wbrew opinii profesjonałów, przyznało Nagrodę Marszałka Województwa Opolskiego Andrzeja Buły Krzyżakom w reżyserii Jakuba Roszkowskiego. Moim zdaniem całkiem słusznie. Miejski Teatr Miniatura z Gdańska po raz kolejny udowodnił (w zeszłym roku przywiózł do Opola kaszubską epopeję Remus), że umie i – co ważniejsze – lubi opowiadać wciągające i mądre historie. W tym kontekście nie do końca też rozumiem brak wyróżnienia dla Mirka Kaczmarka, który zaprojektował scenografię, światło i video do tego polskiego westernu rycerskiego. Zresztą nagród nie dostał żaden ze scenografów.
Drugim, oprócz Ślubu, tryumfatorem tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych, stała się Kartoteka Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Bardzo lubię ten tekst Różewicza. Jest on wielce udanym eksperymentem literacko-teatralnym wielkiego poety i filozofa, który wprost zaprasza nas do podjęcia eksperymentu własnego. Dokładnie to uczynił Andrzej Majczak, nasączając utwór, jak wyznawał, wątkami głęboko osobistymi. Wyszła mu zwarta i pesymistyczna, wręcz tragiczna, historia o niemożliwości scalenia siebie we w miarę spójną, wartą akceptacji całość, która dawałby nadzieję na przyszłość i pomagała zostawić za sobą przeszłość. Na uznanie zasługuje reżyserska precyzja – żadnych zbędnych ruchów czy zdań. Gęsta i zawsze uzasadniona partytura działań scenicznych w funkcjonalnej i przemyślanej przestrzeni pomogła każdemu z jedenastu aktorów w stworzeniu naprawdę interesujących, zapadających w pamięć kreacji. W ten oto sposób „bohater niemożliwy” stał się bohaterem naszych czasów. Czyż nie jest to fascynujące!? Po takich spektaklach nie ma już wątpliwości, dlaczego potrzebujemy klasyków, i takich festiwali.
19-05-2017
42. Opolskie Konfrontacje Teatralne „Klasyka Żywa”
Opole 18–23.04.2017
Szanowny Panie! Ustami Henryka mówi Henryk. To jest postać literacka, fikcyjna. Postać nie wyraża poglądów Autora. Jest jego kreacją. Napisanie postaci Pijaka nie znaczy, że Gombrowicz był alkoholikiem. Podobnie jak nie był Iwoną, Mańką, Szarmem czy Albertynką. Tak na marginesie- Gombrowicz nie był pisarzem zideologizowanym.